“Kiedy wraca się do Polski, ma się przekonanie, że wraca się do czegoś dobrze sobie znanego. A tak nie jest! Polska może i nawet niewiele się zmieniła, jednak zmienia się człowiek, który pewien czas spędził za granicą. Różnice dostrzega się zresztą już na lotnisku - na jednej odprawie żegnają cię wielkim uśmiechem, życząc miłego lotu, miłego dnia i przewspaniałej reszty życia, a na drugim nie odpowiedzą ci nawet “dzień dobry” (…). Oto słowa Łukasza Steca: emigranta, dziennikarza i pisarza, który na łamach Emito.net mówi o… A, zresztą, przeczytajcie sami.
Justyna Sroka: Kim jest Łukasz Stec?
Łukasz Stec: Jestem autorem dwóch książek - zbioru opowiadań “Bimber” opublikowanego w 2007 r. oraz właśnie wydanej powieści “Psychoanioł w Dublinie”. Przez ostatnie lata zajmowałem się jednak przede wszystkim dziennikarstwem, zarówno etatowo, jak i w charakterze tzw. wolnego strzelca - reportaże, wywiady, publicystyka, felietony.
Pana książka - “Psychoanioł w Dublinie” - to historia emigranta z Dublina, który przeżywa dość niezwykłe przygody. Jak Pana emigracyjne doświadczenia przełożyły się na książkę?
Moje emigracyjne przeżycia na szczęście nie były tak oryginalne jak doświadczenia Wowy, głównego bohatera powieści (śmiech). Obyło się bez spotkań z postaciami zza światów i bez filozoficznych dysput z gadającym kotem. Czas spędzony w Irlandii, ale też w Anglii i Hiszpanii, pozwolił mi jednak na w miarę wiarygodne, mam nadzieję, przedstawienie Dublina, nie tylko pod względem topograficznym, ale przede wszystkim jeśli chodzi o jego atmosferę, tę niesamowitą mieszankę dynamiki, radości, spokoju i melancholii. Dzięki czasowi spędzonemu w tych krajach mogłem też poznać wielu emigrantów, nie tylko Polaków, ale też np. Brazylijczyków mieszkających w Irlandii, Czechów mieszkających w Anglii czy Finów zamieszkujących Hiszpanię. Emigracyjne tło powieści miało więc swoje źródło także w obserwacjach prowadzonych podczas tych wyjazdów. Nie powiem jednak, że wszyscy emigranci żyją właśnie tak jak przedstawiłem to w książce, ponieważ byłoby to spore nadużycie. Część osób żyje właśnie tak, część w zupełnie inny sposób. Ile emigrantów, tyle fascynujących historii. I to jest właśnie w emigracji najciekawsze.
W swoim - dość przecież młodym - życiu zdążył już Pan pomieszkać w wielu miejscach. Jak to się stało?
Amerykanie w ciągu swojego życia przeprowadzają się tyle razy, że kiedy idą na emeryturę i osiadają ostatecznie na Florydzie, zaczynają szukać papierów, z których mogą się dowiedzieć gdzie w ogóle się urodzili i spędzili pierwsze lata życia. W Polsce natomiast przeprowadzka wciąż traktowana jest jako życiowy dramat. Dla mnie to było zawsze coś niezwykle ciekawego, to jak różnią się między sobą poszczególne miasta i kraje. Różnice w sposobie życia i w mentalności widać już na poziomie poszczególnych miast i regionów - zupełnie inna atmosfera panuje w Katowicach niż we Wrocławiu, mieszkańcy Krakowa mają inne podejście do wielu spraw od mieszkańców Warszawy. Na poziomie krajów jest to jeszcze bardziej fascynujące. Oczywiście, większość tych przeprowadzek była związanych z pracą.
Gdzie się Panu żyło najlepiej?
Dublin na pewno jest takim miejscem, o którym można powiedzieć, że jest po prostu dobre do życia. To nie jest miejsce robiące jakieś piorunujące wrażenie podczas pierwszej wizyty. Zyskuje jednak przy bliższym poznaniu, a w takich miastach żyje się zazwyczaj najlepiej. Nie w typowo turystycznych, odsłaniających wszystkie swoje atuty już pierwszego dnia, ale w tych wymagających pewnej inicjatywy od swoich mieszkańców. Zawsze bardzo dobrze wspominam też Wrocław, który z urbanistycznego punktu widzenia wydaje się być przeciwieństwem Dublina - Wrocław to przede wszystkim niesamowite centrum, natomiast w Dublinie najciekawsze wydają mi się przedmieścia rozłożone wzdłuż linii brzegowej morza. Oba miasta mają jednak trochę podobną atmosferę, pełną gościnności, otwartości na innych, braku pośpiechu i takiego dosyć niekonwencjonalnego, trochę artystycznego podejścia do życia.
Znana polska rockowa piosenka mówi o tym, że “ktoś kocha kogoś jak Irlandię” - czy Pana wspomnienie tego kraju pozwoliłoby Panu posłużyć się tymi samymi słowami? A może podałby Pan tu nazwę jakiegoś innego kraju? I czy “kochać kogoś jak Irlandię” to komplement?
To z pewnością największy komplement w kategorii komplementów geograficznych (śmiech)! Sam wspominam Irlandię jak najlepiej. Jest niesamowita zarówno pod względem krajobrazowym, jak i urbanistycznym. Z pozoru wszystkie miasta Irlandii czy Wielkiej Brytanii wydają się nudne i mało efektowne z tą swoją niską, trochę monotonną zabudową. Mnie ona bardzo odpowiada. Idealnie pasuje do spokojnego, pełnego luzu podejścia do życia Irlandczyków. Nie ma w tym żadnego chaosu. Człowiek kroczy ulicami Dublina i od razu się uspokaja, ponieważ wszystko wydaje się być w harmonii, takie naturalne i bez nachalności. Ale to tylko okoliczności krajobrazowe. Najważniejsi są tu przecież ludzie, ze swoimi casual talk, ze śpiewaniem piosenek podczas oczekiwania na autobus, i z tą niezwykła serdecznością. Niesamowity jest też dla mnie panujący tu system bezklasowy, owocujący łatwością nawiązania kontaktów w zasadzie z każdym. Podczas pewnej oficjalnej kolacji, na którą zostałem zaproszony ze względu na swoją ówczesną pracę dziennikarską, przez dłuższy czas rozmawiałem z pewnym Irlandczykiem. Rozmowa zaczęła się od koszykówki, Michaela Jordana i tym podobnych zagadnień. Irlandczyk był bardzo otwarty i sympatyczny, taki zwyczajny człowiek z sąsiedztwa - podniósł nawet widelec, który upadł komuś na podłogę. Pod koniec wieczoru dowiedziałem się w końcu , że moim przypadkowym rozmówcą był czołowy polityk rządzącej wówczas partii.
Jak Pan sądzi - mając za sobą doświadczenie emigracji, a także powrotu do Polski - czy nie-emigranci mogą zrozumieć emigrantów?
To naprawdę ciekawe zagadnienie! Media zajmują się zazwyczaj emigracją wyłącznie w kontekście ekonomicznym i zawodowym. Mało kto zastanawia się właśnie nad takimi kwestiami, które są przecież dużo bardziej interesujące i skłaniające do refleksji niż banalne wyliczenia ekonomiczne. Ostatnio pisałem dosyć duży tekst na temat wartości wyznawanych przez polskich emigrantów mieszkających w Irlandii - czy przejmują je od Irlandczyków, czy mocno trzymają się tego co przywieźli z Polski, czy może raczej stają się częścią multikulturowego społeczeństwa z uniwersalnymi wartościami. Przeprowadziłem wiele rozmów i korespondencji z osobami z bardzo różnych środowisk, jednak to co rzuciło się od razu w oczy to całkowicie inny język, poruszanie zupełnie innych obszarów życia emigracyjnego niż te, o których mówią osoby, które emigracji nie doświadczyły. To jakby zupełnie dwa różne światy. Ten emigracyjny jest dużo bogatszy, jednak tego bogactwa zazwyczaj się w Polsce nie dostrzega, ponieważ dominują dwa bardzo wąskie dyskursy na temat polskiej migracji poakcesyjnej - jeden obraca się wyłącznie wokół rzekomej pracy na zmywaku, drugi przedstawia emigrację wyłącznie w perspektywie wyimaginowanego bogactwa ekonomicznego, jako raj na ziemi, w którym wszystko przychodzi łatwo i szybko. Już sam fakt, że w Polsce dominują te dwie postawy sprawia, że nie-emigranci raczej nigdy nie zrozumieją emigrantów. Poza tym w Polsce mówi się głównie o lepszych zarobkach, a nie zauważa się tego, że idzie też z tym dużo wyższy standard pracy czy kolosalnie wyższy poziom kultury w relacjach przełożony-podwładny. Mówi się o świetnym wykorzystaniu przez Irlandię środków unijnych, a przemilcza się łatwość kontaktów z urzędnikami na każdym szczeblu. Przykłady można mnożyć. Generalnie, w Polsce mamy do zjawiska podejście skrajnie materialistyczne. Mało kogo interesuje, że ktoś żyje lub żył w zupełnie innej kulturze, w innym systemie prawnym, że zmieniły się jego oczekiwania wobec pracy, wobec własnej roli w społeczeństwie, w państwie, nastawienie do innych ludzi. Ważne jest to, że ktoś zarabia dwa tysiące euro.
Jak Pan odczuł własny wyjazd, a następnie powrót do kraju? Ma Pan poczucie wejścia do tej samej rzeki, czy coś bezpowrotnie uciekło?
Niedawno rozmawiałem z Marcinem Lisakiem, dominikaninem i socjologiem, przez ponad cztery lata pełniącym rolę duszpasterza irlandzkiej Polonii. Powiedział o czymś, czego i sam doświadczyłem - o szoku kulturowym , który przeżywa się po powrocie do Polski. Co ciekawe, tego szoku zazwyczaj nie ma, kiedy wyjeżdża się do obcego kraju. Wówczas człowiek jest nastawiony na coś nowego, innego. Jednak kiedy wraca się do Polski, ma się przekonanie, że wraca się do czegoś dobrze sobie znanego. A tak nie jest! Polska może i nawet niewiele się zmieniła, jednak zmienia się człowiek, który pewien czas spędził za granicą. Różnice dostrzega się zresztą już na lotnisku - na jednej odprawie żegnają cię wielkim uśmiechem, życząc miłego lotu, miłego dnia i przewspaniałej reszty życia, a na drugim nie odpowiedzą ci nawet “dzień dobry”, patrząc wzrokiem sugerującym podejrzenie, że w tyłku przewozisz kilogram kolumbijskiej kokainy.
W Pana książce ważną rolę w odgrywa nadwrażliwy kot - Borys. W życiu też woli Pan koty?
Jestem jednak humanistą pod każdym względem (śmiech). Chociaż z kotami świetnie się rozmawia. Jednak śpiewa się dużo lepiej z ludźmi.
“Psychoanioł” został niedawno opublikowany na rynku wydawniczym, a przecież to nie takie proste - wydać książkę - jak to się Panu udało?
Powieść “Psychoanioł w Dublinie” to moja druga książka. Siedem lat temu ukazał się mój zbiór opowiadań “Bimber”. Przez te siedem lat sytuacja na rynku wydawniczym rzeczywiście się pogorszyła. “Psychoanioł” musi mieć jednak w sobie coś co sprawiło, że wydaniem powieści było zainteresowanych kilka dużych oficyn, a ostatecznie wydało go jedno z największych polskich wydawnictw - Muza, w ramach swojego nowego imprintu Akurat. Do tego jeszcze przed publikacją książki pojawiło się zainteresowanie wydaniem książki po angielsku ze strony jednego z irlandzkich wydawnictw. Zatem, miejmy nadzieję, już za rok czy dwa na Wyspach pojawi się również “Psychoangel in Dublin”.
Na Pana blogu obecnych jest sporo wywiadów z polskimi pisarzami - ma Pan jakichś swoich literackich idoli?
Przedstawienie listy autorów, których twórczość bardzo cenię mogłoby zająć trochę miejsca. Jednak na czele tego korowodu szedłby z pewnością Kurt Vonnegut. Kroczyłby powoli podkręcając swojego obfitego wąsa i dobrotliwym spojrzeniem przyglądał się zwykłym ludzkim słabostkom, jak i powoli zmierzającej do samozagłady cywilizacji, by ostatecznie opowiedzieć nam dowcip.
Dziękuję za rozmowę.
Komentarze 48
Zgadzam sie niestety raczej z Agnieszka Holland:
"Kiedy przyjeżdżam, uderza mnie fala niedobrego powietrza, coś takiego, jakby w zamkniętym pomieszczeniu ktoś bez przerwy puszczał bąki. Jest coś takiego, że jest duszno"
Ale jajca, dałem "lajka" Kajmanskiemu.
Esha lajk za danego lajka Kajmanskiemu!
Nie pucuj sie.
hahahahhahaha