Zasłabnięcie, ból w klatce piersiowej, mroczki przed oczami. Złe samopoczucie kolegi sprawiło, że po raz pierwszy w ciągu trzyletniej emigracji trafiłam na szkocki ostry dyżur. Czekając za parawanikiem na diagnozę i przysłuchując się polskim rozmowom prowadzonym wokół mnie, miałam okazję wrócić myślami do gryzącej mnie kwestii: czyje, szkockie czy polskie, podejście do badań i lekarzy jest zdrowsze?
Polska nadreprezentacja u GP
Pierwszym co mnie uderzyło w poczekalni, była zdecydowana nadreprezentacja naszego narodu wśród zgromadzonych. Oprócz nas, pielęgniarka wezwała jeszcze trzy osoby o polsko brzmiących nazwiskach. Pod oknem siedziała para prowadząca ożywioną dyskusję w języku polskim. W czasie niewiele ponad godziny we wcale nie zatłoczonej, może trzydziestoosobowej, sali usłyszałam jeszcze parę rozmów po polsku. Cóż za pomór padł na rodaków?
Jesteśmy tacy chorowici? A może odwrotnie; to Szkoci nie dbają o siebie, „zjadają kolejny bekon i liczą, że samo im przejdzie”, jak pogardliwie zauważyła moja koleżanka? Z trzeciej strony, może jednak to Szkoci szanują NHS i ograniczony czas lekarzy, leczą się za pomocą poradnika internetowego, podczas gdy my Polacy wpadamy w niepotrzebną panikę i do lekarza biegamy z najmniejszym katarkiem? Może powściągliwe korzystanie ze służby zdrowia przez Szkotów sprawiło, że kiedy mój kolega potrzebował pomocy na ostrym dyżurze zostaliśmy przyjęci tak szybko i sprawnie?
Różnice kulturowe i błaganie o wyniki
Wśród szkockich lekarzy mamy podobno opinię hipochondryków.
Wśród szkockich lekarzy mamy podobno opinię hipochondryków. „To różnice kulturowe, inaczej podchodzimy do rozmawiania o chorobach, o bólu. Polak jest przyzwyczajony, by trochę wyolbrzymić, Szkot niechetnie opowie o bólu. Niewiele osób zwraca na to uwagę przy diagnozie” – stwierdziła osoba mająca kontakt z polskimi i ze szkockimi pacjentami. Trudno się dziwić, że szkoccy (i jacykolwiek) lekarze reagują przerażeniem na opowieści o wymienianiu się antybiotykami bez recepty i z rozpaczą komentują zwyczaj Polaków udawania się na badania do Polski (potem nie mają pełnej historii choroby i przyjmowanych leków). Lekarze mają też powód, by przepisywać legendarny paracetamol, który jest po prostu najbezpieczniejszym lekiem łagodzącym objawy przeziębienia.
Jednak nawet podziwiając sprawność tutejszej izby przyjęć, trudno nie myśleć z rozrzewnieniem o corocznych badaniach kontrolnych w Polsce. Zwłaszcza, że ani o nie ani o kompleksowy pakiet leków na koniec wizyty w Polsce nie trzeba błagać na kolanach. Zeszłej zimy GP tak intensywnie zalecał mi paracetamol, że w końcu usłyszałam, że moja gorączka to… „objaw wtórny” po jego przedawkowaniu. Nikt jednak nie chciał nawet myśleć o przepisaniu antybiotyku i dopiero stanowcze żądanie doprowadziło do przeprowadzania badania krwi (które okazało się dość przydatne, ale którego wyników nie chciano mi wydać do ręki – z obawy, że zawiozę je do Polski?).
Garść statystyk
Brytyjska służba zdrowia – jak każda – ma nie tylko mieszane opinie wśród jej użytkowników, ale także niejednoznaczne wyniki w statystykach, jeśli wierzyć kompleksowemu przeglądowi danych przeprowadzonemu przez londyński think tank King’s Fund. Dane dotyczące dostępności lekarzy pierwszego kontaktu czy średniej długości pobytu w szpitalu w UK dodają otuchy – na wizytę czekamy krótko (czy: stosunkowo krócej niż w wielu europejskich krajach), ze szpitala jesteśmy wypisywani szybko. Martwią jednak statystyki o wyleczalności niektórych ciężkich chorób, na przykład raka piersi. Wielka Brytania wypada też bardzo kiepsko jeśli chodzi o dostępność lekarzy – 2.8 na 1,000 osób; średnia unijna to 3.5, polska – 2.3. Za to w dostępności sprzętu do badań, niekiedy polska służba zdrowia faktycznie wypada lepiej od brytyjskiej (przykładowo UK dysponuje 8 skanerami do tomografii komputerowej na milion mieszkańców; unijna średnia 21.4, a polska 15.7). W dostępności sprzętu do badań, niekiedy polska służba zdrowia wypada lepiej od brytyjskiej
Wśród znajomych popularne są historie osób poprawnie zdiagnozowanych dopiero w Polsce. Mało kto jednak zadaje pytanie, czy o sukcesie polskich lekarzy i błyskawicznym leczeniu decydował kraj przeprowadzania badań, czy opłacenie prywatnej służby zdrowia – bo przecież wielu Polaków zarabiających w UK w Polsce leczy się prywatnie.
A może przyczyna różnicy w odczuwaniu polskiego NFZ i brytyjskiego NHS leży jeszcze gdzie indziej. „Mam nadzieję, że nie będę kiedyś mieć sobie za złe tej emigracji” – złożyła ostatnio zaskakującą dla mnie deklarację chronicznie chora koleżanka. „Może gdybym tam została, zdiagnozowano by mnie szybciej. Mama załatwia mi teraz wizytę u neurologa przez znajomą dentystkę. Bo chyba nie o system chodzi, a o to, kto ci pomoże.”
PS: Kolegę wypuszczono ze szpitala. To nie był zawał. Przepisano mu krople na żołądek. Zastanawia się nad zrobieniem gastroskopii w Polsce.
Komentarze 54
Tutaj szpital jest jak fabryka, są zadania do wykonania i wykonujący je ludzie są jak dobrze wykwalifikowani robotnicy. Nie nadstawiają kieszeni, nie narzekają, robią swoje, pomagają cierpiącym. Lekarze w polsce uważają się za cudotwórców , bez empatii bez litości.
Jak ktoś oczekuje antybiotyku na grypę to nic dziwnego, że jest niezadowolony. Ja jestem z brytyjskiej służby zdrowia bardzo zadowolona.
Ja tez nie choruje i jestem super zadowolony.
Może na wyspach jest zdrowszy klimat?
#4. To na 100%. Wielu ludziom, szczególnie na północy Szkocji mija astma lub inne schorzenia dróg oddechowych.