Do góry

Kursy dokształcające w UK, czyli zrób to sam – wywiad

Uczelnie na Wyspach kuszą chętnych rozmaitymi kursami dokształcającymi – i coraz więcej Polaków decyduje się na skorzystanie z ich usług. Czy warto? O subiektywnych odczuciach opowiada absolwentka dwuletniego kursu z projektowania graficznego.

Co skłoniło cię do zapisania się na kurs?

Z Polski przyjechałam z dyplomem – tyle że z socjologii, więc kwalifikacji zawodowych to nie daje. Po prawie dwóch latach pobytu w UK doszłam do wniosku, że będę chciała tu zostać, więc stawianie na swój rozwój zawodowy wydało mi się jak najbardziej sensowne.

Dlaczego akurat projektowanie graficzne?

Niewiele osób marzy o pracy w biurze, no i ja do takich też nie należę. Palmy, hamak, drinki z kokosa – żeby tak pracować trzeba móc być niezależnym od miejsca. Projektowanie graficzne wydało mi się idealne. A z poważnych powodów – projektowanie i grafika po prostu zawsze mnie interesowały.

Jak wyglądał twój kurs?

Powiedziałabym, że było to w zasadzie studium. 2 razy po 9 miesięcy, czyli 2 razy po 1500 funtów. Później dyplom i tyle.

Ja opłacanie takiego kursu nazywam jednak samokształceniem. Tak naprawdę zajęć na uczelni jest niewiele, natomiast siedzenia w domu i robienia projektów jest mnóstwo. Przez dwa lata studiów 3 dni w tygodniu pracowałam, 2 dni byłam na uczelni (od 10:00 do 17:00, więc nie za długo), a pozostałe dni nieustannie dłubałam przy zleconych projektach. W sumie do oddania mialam 3 tzw. papers, czyli prace zaliczeniowe na uczelnie, a do tego musiałam zrobić chyba kilkadziesiąt projektów. Od samokształcenia taki płatny kurs różni się w zasadzie tylko tym, że prowadzący mówią ci, co trzeba po kolei zrobić. Ale równie dobrze mogłabym samodzielnie wyszukiwać konkursy dla młodych grafików, typu „zaprojektuj identyfikację graficzną dzielnicy Havering”.

Czyli raczej nie jesteś zadowolona?

Z jednej strony zapisanie się na kurs dyscyplinuje, a co więcej prace ocenia ktoś, kto wie o czym mówi. Tylko w moim przypadku niewiele z tych profesjonalnych ocen wynikało – każda była „lovely”. W dodatku nieoddanie pracy tak naprawdę nie rzutowało na zaliczeniu kursu – prowadzący mówili, że to nam powinno zależeć, więc oni nas ganiać nie będą. Kwalifikacji zawodowych po kursie nie mam, jedynie dyplom. Podczas rozmów o pracę jakoś jednak nikt mnie o dyplom nie zapytał, ale o moje prace i dotychczasowe projekty – owszem.

Z kursu miło natomiast wspominam odbywanie praktyk. Mieszkałam w Londynie, tam robiłam też kurs. Natomiast szukając firm, gdzie mogłabym odbyć obowiązkowe praktyki, odkryłam natomiast, że zaskakująco wiele miejsc pracy można znaleźć w mniejszych miejscowościach. Znalazłam kilka nadmorskich miasteczek i tam składałam papiery. Mogłam więc trochę zmienić otoczenie.

Poleciłabyś kursy samokształcące innym?

Teraz już wiem, że podstawą są kursy oferujące kwalifikacje zawodowe. Jeśli po kursie albo studiach ich się nie dostaje - to równie dobrze można się uczyć samemu. Wymaga to nieco samozaparcia, ale za to jest tańsze. A nawet podwójnie tańsze – bo nie tylko nie płaci się za kurs, ale także w tym czasie można spokojnie zarabiać.

Ja w każdym razie na pewno bym się nie zdecydowała na kurs drugi raz. Nie tylko z tego powodu, że to było trochę takie „zrób to sam”, ale także dlatego, że cały ten czas byłam wykończona – ani jednego dnia wolnego, jak nie praca, to zajęcia, jak nie zajęcia to projekty w domu. A przy okazji i tak byłam tak biedna, pracując 3 dni i wynajmując schowek na buty w Londynie, że nawet gdybym miała czas, to nie miałabym za co wyjść na miasto. A to nie polski film, żeby iść karmić łabędzie bułką.

Mówię „schowek na buty” mając na myśli oczywiście box room – nie lubię jednak tego określenia, bo „room” sugeruje, że jest tam jakaś przestrzeń. Podobno taksówkarze mają problemy z plecami. Nie wiem, natomiast studiujący grafikę i kulący się przy laptopie na łóżku – na pewno.

Komentarze