Do góry

"Lepiej przeżyć jeden dzień jako tygrys, niż 100 dni jako owca" - wywiad z Aleksandrem Dobą

Patrząc na niewysokiego 68-latka z bujną siwą brodą, większości ludzi trudno byłoby posądzać go o sięganie szczytów ludzkiej wytrzymałości. Ale to właśnie ten niepozorny, a do tego niezwykle skromny mężczyzna, jako pierwszy człowiek na świecie dwukrotnie przepłynął Atlantyk kajakiem, używając do tego jedynie siły własnych mięśni.

Aleksander “Olek” Doba w Edynburgu. Fot. Krzysztof Mielnik-Kośmiderski

W lutym br. Aleksander Doba wybrany został głosami czytelników magazynu National Geographic „Podróżnikiem Roku”. W maju był gościem specjalnym podczas gali „Wybitny Polak w Szkocji”. I moim rozmówcą.

Krzysztof Mielnik-Kośmiderski: Zacznę od kwestii trywialnej, ale podczas ekspedycji, w czasie której człowiek może liczyć tylko na siłę swych mięśni, chyba fundamentalnej. Co jadał pan w trakcie wyprawy?

Aleksander Doba: Wszystko co miałem, zabrałem z Polski. Były to potrawy liofilizowane, czyli pozbawione wody i maksymalnie sprasowane. Do dyspozycji miałem m.in. cztery rodzaje kremowych zup: cebulowo-porową, pieczarkową, pomidorową i z zielonego groszku. Było też dziesięć różnych dań drugich, w tym takie jak bigos, gulasz wieprzowy z kaszą, czy schab w różnych sosach.

Żywności tej zabrałem na pięć miesięcy. Mimo trudnych warunków przechowywania, bo i wysoka temperatura i wszechobecna wilgoć, żadna z potraw nie uległa zepsuciu.

Schab zawsze brzmi dobrze, ale podejrzewam, że miło czasem było zjeść coś świeżego. Tego na oceanie jest przecież pod dostatkiem…

Ryby były miłym urozmaiceniem. Nie łowiłem ich, bo nie było takiej potrzeby, ale jadałem świeże, które same przyleciały i lądowały na kajaku. Dzięki rozwiniętym płetwom piersiowym takie ryby latają jak szybowce. A że robią to z prędkością dochodzącą do 90 km/h, to po zderzeniu ze mną albo z pałąkami wystającymi z kajaku, nie trzeba było się już z nimi szarpać. Jedna, druga, trzecia rybka podana jakby na talerzu.

Wiedział pan co to za ryby?

W sumie to nie wiedziałem, czy są jadalne. Z początku gotowałem sobie z nich zupkę, wychodząc z założenia, że jak ugotuję, to na pewno mniej zaszkodzą niż surowe. A że zupka okazała się strawna, uznałem, że spokojnie mogę je jeść tak, jak zostały mi dane. Wkrótce już tylko usuwałem łuski, obcinałem ogon, wyrzucałem wnętrzności i takie filety zjadałem. Dobre!

Po pewnej nocy do kajaku wpadło mi 8 ryb. Wszystkie zjadłem na surowo. Polecam wszystkim ten sposób zjadania ryb. Tylko muszą być świeże!

Przez pół roku ryby były też głównymi towarzyszami pańskiej podróży…

Często towarzyszyły mi te z rodziny koryfenowatych; znane powszechnie jako mahi mahi, a w Polsce jako złote makrele. To duże, drapieżne ryby wielkości dochodzącej do 2 metrów. Dołączyły do mnie krótko po wypłynięciu z Dakaru. Początkowo cieszyłem się ich obecnością. Myślę sobie – “O, proszę, eskorta honorowa”. Wkrótce jednak zacząłem je nazywać hienami. Czekały tylko na coś, co mogłyby rozszarpać. Pływały wokół nieustannie, przez cały czas wyprawy. Dopiero na dobę przed dopłynięciem do Brazylii odpuściły. Tylko dlatego, że wody stały się dla nich zbyt płytkie.

W ogóle towarzystwo morskich stworzeń było dla mnie wspaniałym doświadczeniem. Od liczących sobie po 7-8 metrów wali butelkonosych poczynając, poprzez delfiny i wszelkiego rodzaju ryby, aż po te najmniejsze organizmy, które czasem pływały obok w liczbie sięgającej kilkudziesięciu na centymetr sześcienny. Doświadczanie bogactwa oceanu było dla mnie bezcenne.

Niesamowity bywa Atlantyk nocą. Noc jest spokojna. Wiosłuję. Za śladami wioseł rozciąga się zielonkawa poświata. To ze względu na cechę bioluminoscencji. Niektóre mikoorganizmy reagują na podrażnienie mechaniczne właśnie emisją światła. Można poczuć się jak w bajce.

Fot. © Aleksander Doba

Wiem, że przytrafiło się panu spotkanie z kimś znacznie większym…

Ano, przytrafiło. Jest dzień. Ocean pusty po horyzont. Już od dwóch tygodni nie widziałem żadnych statków. Wiosłuję spokojnie, rozmyślam. W pewnym momencie wyraźnie czuję czyjś wzrok na sobie. Wie pan, takie dziwne i nieodparte uczucie, że ktoś mnie obserwuje. Odwracam się, a tam – nie dalej niż 20 metrów ode mnie – wielki łeb wieloryba. Duży, prostokątny. Typowy dla kaszalota. I patrzy na mnie wielgachnym okiem! Coś fascynującego!

To musiała być “ona”, bo wyczytałem jej płeć w tym prawym oku, którym kilkukrotnie zamrugała. Trwaliśmy tak może i kilka minut, ale byłem tak zafascynowany, że nie zdążyłem zrobić zdjęcia. Żałuję tego. W końcu pokazała cały swój grzbiet i zanurkowała.

Jak duża była?

Orientacyjnie mogło to być od kilkunastu do 20 metrów. Kajak, którym płynąłem miał metrów siedem, a ona była prawie trzy razy dłuższa.

Jak się pan wtedy czuł?

Bliskość tego niezwykłego zwierzęcia wywołała we mnie dreszcz emocji. Miałem świadomość, że to, co mnie spotkało, raczej ominie większość ludzi na świecie. Ale nie czułem żadnej obawy. Ona wyglądała tak sympatycznie, że w ogóle nie pomyślałem, że mogłaby mi coś zrobić.

O czym się myśli, spędzając samotnie pół roku na oceanie?

Hm. O wszystkim! Jak chyba większość ludzi, nie mam wyłącznika, który pozwoliłby mi spokojnie skupić się jedynie na wykonywanym zadaniu. Zawsze więc te myśli krążyły wokół różnych rzeczy, niekoniecznie związanych z tym, gdzie się akurat znalazłem.

Pracując w warunkach rutynowych, myślałem o tym, co kiedyś, gdzieś tam się wydarzyło, o bieżących kwestiach dotyczących mojej rodziny i o planach na przyszłość.

Mamy z żoną działkę, na której lubimy spędzać czas. Myślało się więc o tym, co by trzeba wyciąć, co posadzić, jak zabezpieczyć wszystko przed zamarznięciem na czas zimy itd. (śmiech)

Lubi pan mieć wszystko pod kontrolą w każdej sytuacji?

Jestem inżynierem mechanikiem, mam już taką naturę. Nie chciałem dopuścić do szkody, to słałem instrukcje. Pilnując, by wszystko zostało zrobione dobrze, w czasie jednego dnia zdarzyło mi się wysłać i 8 wiadomości. Żona coś tam zrobiła, ale widzę informację, że niedokładnie tak, jak bym tego chciał. Więc przerywam wiosłowanie i ślę tego sms’a…

To, że istniała możliwość wymiany informacji z żoną, na pewno ułatwiło Państwu rozłąkę. Jak to dokładnie było z częstotliwością tych kontaktów?

Aby komunikować się ze światem, miałem dwa telefony satelitarne. Istniała również możliwość komunikacji werbalnej, więc można było sobie porozmawiać. Ja mogłem do kogoś, albo ktoś mógł do mnie zadzwonić. Mogłem wysyłać sms’y i krótkie maile. Ludzie pisali do mnie za darmo, ja zaś miałem kartę przedpłaconą.

Problemem bywało to, że nie wszystkie wiadomości dochodziły. Wysyłałem po kilka takich samych do różnych osób, a one – ze względu na to, że otrzymywały treści tylko po części – dzwoniły między sobą i ustalały, jak informacja mogła wyglądać w całości.

Ze względów na ograniczenia finansowe nie miałem anteny zewnętrznej w aparacie. Uniemożliwiało mi to odbieranie wiadomości w kabinie, w której zwyczajnie nie było zasięgu, a jedynie poza nią. A że telefony nie były wodoodporne, mogłem wyciągać je na powierzchnię tylko w dobrych warunkach. Sprawiało to kłopoty z dostarczaniem wiadomości. Część przychodziła z wielogodzinnym opóźnieniem, a niektóre zwyczajnie ginęły.

A co w takim razie byłoby w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia? Jak długo – przy założeniu, że telefon akurat zadziałałby dobrze – musiałby Pan czekać na pomoc?

Pytanie jest proste, odpowiedź skomplikowana. Statki pływają po oceanach najkrótszymi trasami, zbliżonymi do linii prostej między poszczególnymi portami. Gdy byłem na linii żeglugowej, mogłem spodziewać się obecności jakichś statków i prób udzielenia mi pomocy.

Rzecz w tym, że ja bardzo często z takich linii zbaczałem, i to znacznie. Jeśli najbliższy statek znajdował się 2-3 doby żeglugi ode mnie, nie łudziłem się nawet, że byłby on w stanie skutecznie przypłynąć mi z pomocą. Abstrahując już od kwestii, czy jego załoga mogłaby i zechciała to zrobić dla jednego szalonego kajakarza.

Fot. © Aleksander Doba

Żeby zminimalizować ryzyko tego typu zdarzeń, działał Pan będąc jeszcze na lądzie. Jak wyglądały przygotowania do tej najdłuższej ekspedycji?

Po przepłynięciu Atlantyku w 2011 r. ktoś ze znajomych podszedł i rzucił: “Gratuluję, Olek, że udało Ci się przepłynąć ocean.” - Ale mi nie udało się go przepłynąć – odpowiedziałem. “To co, nie przepłynąłeś?” – Przepłynąłem. Ale to nie dlatego, że mi się udało. Po prostu zrealizowałem dobrze przygotowaną wyprawę.

Jeszcze raz zaznaczę, że jestem inżynierem mechanikiem. Na starcie musiałem być pewien, że zrobiłem wszystko, co tylko jest możliwe, żeby ten projekt zakończył się sukcesem.

Szczęście oczywiście jest potrzebne, bo nie wszystko jest się w stanie przewidzieć. Ale nie mam tu na myśli przyrody, tylko ludzi. O ile do spotkania z tą pierwszą przygotowałem się poprzez zgłębianie prawideł, wg których działa, o tyle na zetknięcie z naturą ludzką nigdy nic cię do końca nie przygotuje.

Nie znalazłem się w rejonie, gdzie np. grasują współcześni piraci. Najwięcej przypadków ataków dotyczy Oceanu Indyjskiego, zachodniej części Somalii czy Morza Południowochińskiego. W moim przypadku prawdopodobieństwo doświadczenia jakiegoś ataku prawie nie występowało.

Gdy miałem awarię sprzętu – ster mi się urwał - uzyskałem informację, że naprawa możliwa będzie tylko na lądzie. Miałem płynąć do najbliższego portu, a ten znajdował się na Bermudach. Tam spotkałem się z ogromną życzliwością ludzi. Bardzo mi pomogli, również poprzez wkład finansowy. Tylko dzięki temu ukończenie wyprawy okazało się możliwe.

Trudności w trakcie nie brakowało. Co okazało się największym wyzwaniem?

Wielką rzeczą było przepłynięcie Golfsztromu, zwanego też w Polsce “prądem zatokowym”. Jest to tak jakby ogromna rzeka w oceanie. W cieśninie florydzkiej w Golfsztromie płynie mniej więcej 150 razy więcej wody, niż przy ujściu Amazonki. Prąd biegnie z południa na północ. A ja to miałem przepływać w poprzek.

Największym zagrożeniem było to, że podczas przekraczania prądu zatokowego trafię na silny wiatr z północy. Wówczas to dwie przeciwstawne siły wytwarzają duże, nieregularne fale, które mogą stanowić zagrożenie dla małych jachtów i statków. W przypadku takich warunków żaden z nich nie pcha się naprzód, tylko przeczekuje z boku w oczekiwaniu na poprawę.

Docieram wreszcie do tego Golfsztromu i co? No, oczywiście. Wiatry idą z północnego wschodu, są silne (20 węzłów), a ja nie mam innego wyjścia. Prę naprzód.

To, czego wtedy doświadczyłem, porównać można chyba jedynie do jazdy na dzikim mustangu. Wielki wysiłek fizyczny. Nie byłbym w stanie mu podołać, gdyby nie te wszystkie lata doświadczeń kajakarskich. (Doba był dwukrotnie akademickim mistrzem Polski w kajakarstwie górskim – przyp. red.)

W czasie ekspedycji doświadczył pan wielu burz. W wypowiedzi dla National Geographic określił je pan mianem “bardzo towarzyskich” ze względu na to, że łączą się ze sobą i wcale tak szybko nie chcą przejść…

Te zjawiska pogodowe na oceanie robią wrażanie. I to wielkie. Znamy wszyscy powiedzenie “cisza przed burzą”. Podczas obserwacji procesu, który prowadzi do nawałnicy, chmury wyglądają jak ogromny górski masyw. Licząc od powierzchni oceanu, sięgają na wysokość kilkunastu kilometrów, a na szerokość – ciągną się wzdłuż całego horyzontu. Nieuchronność spotkania się z tą burzą, z tą siłą ogromną – budzi trwogę!

Widzę to wszystko, na swoim skrawku oceanu doświadczając wciąż jeszcze tej przedburzowej ciszy. Widzę ten kołnierz falowy, że ta energia buzuje, przepycha się. U mnie jeszcze cicho, spokojnie – a w oddali grzywacze już tworzą się na oceanie. Nie mogę zrobić nic. Ani się schować, ani uciec. Wiem, że to wszystko zaraz we mnie walnie. Krew uderza w tętnice, przełykam ślinę. Czekam…

Te momenty oczekiwania na nieuniknione są fascynujące.

Fot. © Aleksander Doba

Jak długo trwały takie burze?

Zazwyczaj było to ok. dwóch godzin. Często jednak bywało tak, że jedna się jeszcze nie skończyła, a już dołączała do niej kolejna. Dlatego najdłuższe takie zdarzenie trwało aż 7 godzin. Oj, wtedy miałem już serdecznie dość. Bo to i ulewa, i pioruny walące wszędzie dokoła.

Wiatry podczas burz są bardzo gwałtowne. Dorównują, a często nawet przekraczają siłą sztorm. Tyle się jedynie różnią, że są krótkotrwałe.

Ale kiedy grzmoty milkły, na ocenie pojawiały się wspaniałe warunki. Tworzyły się martwe fale. Określenie to oznacza, że wiatr, który wieje wokół, jest znacznie słabszy od tego, który te fale wywołał. Wygląda to jak takie łagodne pola, wzgórza. Czasem więc wyraźnie płynę pod górkę. Ale za to jaka frajda z górki! To zawsze była wspaniała nagroda za wysiłek, który włożyło się wcześniej.

Takich zdarzeń miałem pod dostatkiem zwłaszcza podczas pierwszej wyprawy, którą odbyłem na przełomie 2010 i 2011 r. pokonując Atlantyk w jego najwęższym punkcie. Przeżyłem wtedy ok. 50 burz tropikalnych, ale sztormu żadnego. Podczas ostatniej, nagrodzonej wyprawy, burz było już tylko kilkanaście, ale za to sztormów aż osiem.

To ze względu na długość geograficzną?

Tak. Druga wyprawa prowadziła szlakami wysuniętymi bardziej na północ. Tu wody są mniej spokojne.

Ile trwały sztormy?

Z reguły od 24 do 36 godzin. Najdłuższy trwał 3 doby. Ze względu na czas, podczas którego burzyła się woda, fale urosły do 9 metrów. Jedyne, co można zrobić w takich okolicznościach, to nastawić się na bezpieczne przetrwanie.

Co to znaczy w praktyce?

Trzeba być przygotowanym na różne warunki. Przed ruszeniem rozmawiałem z wieloma marynarzami. Starałem rozeznać się, co jest trudne i z czym mogę mieć problemy. Działałem wg starej wojskowej maksymy: “wróg rozpoznany jest już mniej groźny”. Oceanu wprawdzie nie traktowałem jako wroga, ale ze względu na długi okres czasu, który miałem na nim spędzić, rozeznanie potencjalnych zagrożeń uznałem za priorytet.

Oddychać trzeba, inaczej człowiek się udusi. Toteż nawet w warunkach sztormowych musiałem uchylać wieko. Kiedy jedna fala uderzała w kajak, wiedziałem, że mam kilkanaście sekund spokoju. Podnosiłem właz, rozeznawałem sytuację i wracałem.

O drzemce nawet mowy nie było. Hałas, szarpanie, ciągłe uderzenia fal, po dłuższym czasie mogły doprowadzić człowieka na skraj. Nawet na dużych statkach ludzie mają problemy, żeby zasnąć podczas sztormu. Co dopiero w takim maleństwie, jakim płynąłem. Sen jest wtedy zwyczajnie niemożliwy.

Brak snu może być udręką. Ale chyba nie to stanowi największy problem w tak ekstremalnej sytuacji. Zapytam otwarcie - nie bał się Pan śmierci?

Dwie cechy kajaku były dla mnie kluczowe. Przede wszystkim – był on niezatapialny. A to dzięki temu, że miał kilka komór wypełnionych materiałem lekkim, sztywnym, nienasiąkliwym. Gdyby – w skrajnym przypadku – otworzyć właz do kabiny, dwa włazy do komór bagażowych, a kajak podziurawić w wielu miejscach, na siłę zanurzyć i zalać go wodą, ten sprzęt i tak nie mógł zatonąć. On musiał wypłynąć!

Drugą właściwością było to, że dzięki specjalnej konstrukcji, nie był on w stanie pływać do góry dnem. Nawet jeśli fale odwróciłyby go w taki sposób, wróciłby zaraz do swego pierwotnego ułożenia. Emocje odkładałem na bok i do sprawy podchodziłem racjonalnie. Skoro kajak był niezatapialny, czego miałem się bać?

Chociażby rekinów, urazów, zderzenia ze wspomnianym wielorybem, czy statkiem?

Ja mam dość bogatą wyobraźnię, ale na wiele rzeczy staram się patrzeć przez pryzmat fizyki i prawdopodobieństwa danego zdarzenia.

Pewnego dnia patrzę na wodę i daleko, daleko na horyzoncie widzę maleńki stateczek. Pusty ocean, nic się nie dzieje, więc warunki do obserwacji świetne. Przypatruję się więc i widzę, że z minuty na minutę stateczek rośnie. Ewidentnie płynie w moją stronę. Mówię sobie: “Hej, on przecież wali prosto na mnie”.

Włączam antenę radarową, żeby było mnie łatwiej zauważyć. I wtedy okazuje się, że nadajnik ma problemy z połączeniem. Nie mogę niczego nadać. Mam rakiety, ale nie białe, których mógłbym użyć, a czerwone, oznaczające prośbę o ratunek. Nie chcę ich odpalać, bo ratunku przecież nie potrzebuję.

Ostatecznie okręt, sunąc pełną prędkością, przepływa 30 metrów ode mnie. Na pokładzie nie widzę nikogo. Wygląda na to, że prowadzony jest przez autopilota. Taki “latający holender”.

Czy ciśnienie mi wtedy podskoczyło? Trochę. Ale w gruncie rzeczy wiedziałem, że zderzenie nie byłoby możliwe. Statek przed dziobem wytwarza dużą falę, która odpycha wodę i obiekty znajdujące się na niej. Waga kajaka ze mną w środku oscylowała wokół 600 kg. To tyle co nic. W razie czego fala spokojnie by mnie odrzuciła.

“Lepiej przeżyć jeden dzień jako tygrys, niż 100 dni jako owca” – to Pańskie motto życiowe, prawda?

Nie ja wymyśliłem to powiedzenie, ale faktycznie, bardzo mi się podoba. Życie jest zbyt krótkie, żeby się w nim nudzić. Zawsze dążyłem do tego, by robić coś ciekawego. Nie znam uczucia nudy. Mam tyle spraw, tyle pomysłów, że dylematem jest dla mnie raczej to, z czego zrezygnować niż to, co mam zrobić.

Pływając kajakiem, robił Pan niesamowite rzeczy przez wiele lat. Opłynął Bajkał, dotarł za Koło Podbiegunowe - ale wielki świat zauważył te wyczyny dopiero niedawno. Jakie to uczucie, po wielu latach ciekawego, ale jednak życia “na uboczu”, nagle wejść w ten cały medialny kocioł?

Wszystko, co robiłem – i co robię nadal – czyniłem z czysto egoistycznych pobudek - dla własnej frajdy! To było i jest moją siłą napędową. Żadna nagroda nigdy nie była i nie będzie dla mnie czynnikiem decydującym o podjęciu jakiejkolwiek wyprawy.

Pańskiej żonie nie zawsze było łatwo w związku z tymi wszystkimi wyjazdami…

Nie sposób pogodzić wszystkiego. Jasne, że bywało problemem, gdy rodzina chciała bym siedział w domu, a mnie ciągnęło, by gdzieś tam się wybrać. To ból każdego podróżnika. Ale dziś jesteśmy tu razem (pani Gabrysia towarzyszy nam podczas spotkania – przyp. red).

Żona mnie straszy, że przejdzie niedługo na emeryturę, a mi skończy się swawola. Szykują się nam wobec tego wspólne wyprawy. Może nieco mniej ambitne, ale cóż robić. Kiedyś tę kotwicę zarzucić będzie trzeba.

Niby tak, ale tymczasem znowu ciągnie pana na Atlantyk, prawda? Szykuje pan wyprawę, która będzie kolejną próbą jego przepłynięcia.

Zgadza się. Chciałbym to zrobić jeszcze ten jeden raz. Z tym, że tym razem będę poruszał się w odwrotnym kierunku. Planuję wyruszyć 14 maja 2016 r. z Nowego Jorku z zamiarem dotarcia do Europy.

Przystankiem końcowym najprawdopodobniej byłaby Portugalia. Planowana trasa długością dorówna poprzedniej, ale muszę dodać, że będzie o wiele trudniejsza. Znowu przesunę się nieco na północ. Oznacza to zimniejsze wody i większe prawdopodobieństwo zetknięcia się z silnymi sztormami.

Abym mógł ruszyć swoim kajakiem w przyszłoroczną ekspedycję, konieczne jest dokonanie kilkudziesięciu przeróbek. W szczecińskiej stoczni Andrzeja Armińskiego, w której mój “Olo” przed laty powstał, podałem dokładny plan, wg którego kajak jest właśnie modernizowany.

Założenie jest podobne, jak poprzednio. Wyprawa ma być samodzielna, samotna i międzykontynentalna. Poprzeczka podniesiona wyżej, ale… to chyba naturalne?

Komentarze 20

Profil nieaktywny
dugnad
#108.06.2015, 09:50

"Lepiej przeżyć jeden dzień jako tygrys, niż 100 dni jako owca"
Trzeci typ czlowieka to pies pasterski. Chroni owce i przegania wilki.

szyszakMieszka
801
#208.06.2015, 12:25

widze kolega amerikan snajpera oglądał ;)

Nieznamir
14 381
Nieznamir 14 381
#308.06.2015, 14:37

Widać że ma facet Jezusa w sercu.

robas_s
158
robas_s 158
#408.06.2015, 14:56

#3
Po czym wnosisz?

Profil nieaktywny
dugnad
#508.06.2015, 15:02

Po niczym, szuka zaczepki zeby szydzić.

szyszakMieszka
801
#608.06.2015, 16:07

Czy mógłbyś Garbus zaczepiać w bardziej wysublimowany sposób??:) a w ogóle to czemu zaczepiasz?!?! wez nie zaczepiaj ;p

Nieznamir
14 381
Nieznamir 14 381
#708.06.2015, 17:45

Nie zaczepiam, tylko srup mnie nawrocil.

Albert
Admin
1 041 269
Albert 1 041 269
#808.06.2015, 20:10

Niesamowita wyprawa i inspirujący człowiek.

Infidel
14 166
Infidel 14 166
#910.06.2015, 08:44

Niesamowita wyprawa i inspirujący człowiek.

+1. Chce miec tyle energi i entuzjazmu w jego wieku.

JOanna_K
4 280
JOanna_K 4 280
#1012.06.2015, 09:36

Ma ulatwioną robote, bo Jego madra zona czeka jak wierna Penelopa,wierząc ze mu sie uda.

JOanna_K
4 280
JOanna_K 4 280
#1112.06.2015, 09:36

Ma ulatwioną robote, bo Jego madra zona czeka jak wierna Penelopa,wierząc ze mu sie uda.

Infidel
14 166
Infidel 14 166
#1212.06.2015, 10:59

ic mi stont feministko, niby ze zasluga kobiety w tym wszystkim....tja:)

Profil nieaktywny
dugnad
#1315.06.2015, 14:02

Dla owiec:
Lepiej miec ch(o)jowa prace ale pracowac z fanjymi ludzmi
niz miec dobra prace ale pracowac z ch(o)jowymi ludzmi.

lukasz.inv
89
#1416.06.2015, 22:21

Ciekawa rozmowa i inspirujący człowiek. Przy okazji przypomniał mi się dowicip "o Szkotach":

Mały Szkot pyta ojca: "Tato, tato, czy naprawdę kazde wakacje musimy spędzac w Ameryce?..."
A tato Szkot na to: "Zamknij się w wiosłuj!"

lukasz.inv
89
#1516.06.2015, 22:22

Ciekawa rozmowa i inspirujący człowiek. Przy okazji przypomniał mi się dowicip "o Szkotach":

Mały Szkot pyta ojca: "Tato, tato, czy naprawdę kazde wakacje musimy spędzac w Ameryce?..."
A tato Szkot na to: "Zamknij się i wiosłuj!"

szyszakMieszka
801
#1616.06.2015, 23:30

#13 obawiam się,że najlepiej to mieć dobrą prace i pracować z fajnymi ludzmi ,aczkolwiek wiadomo "fajnymi/dobrą-de gustibus non est disputandum:)"

urko
19 393 56
urko 19 393 56
#1716.06.2015, 23:45

fajny gość i do tego inżynier! :)

Tomaszek8888
493
#1817.06.2015, 17:58

wilk morski

Profil nieaktywny
arabski
#1918.06.2015, 17:05

Facet cos robi w zyciu, inni bija rekordy wpisów na emito

Profil nieaktywny
mis.colargol
#2029.08.2015, 21:50

Albert
#8 | 08.06.15, 20:10

Niesamowita wyprawa i inspirujący człowiek.
...........................................
to prawda,niesamowiata wyprawa
osobiscie to do niczego mnie nie zainspirowal