Do góry

Jerzy Skolimowski – Niewinny Czarodziej

Malarz, poeta, aktor, scenarzysta, reżyser – jednym słowem – artysta. Wybitna postać polskiej kinematografii. Przyjaciel Jacka Nicholsona. Prywatnie miły człowiek z mnóstwem ciekawych historii na ustach. Podczas swojego pobytu w Londynie, reżyser znalazł trochę czasu i udzielił tygodnikowi "Cooltura" ekskluzywnego wywiadu. O filmach, obrazach i życiu, Jerzy Skolimowski, rozmawiał z Piotrkiem Dobroniakiem.

Jerzy Skolimowski

Piotr Dobroniak: Uczył się pan w jednym gimnazjum z Havlem, Formanem, Passerem. Większość wywiadów zaczyna się właśnie w ten sposób. Często też dziennikarze podkreślają ten fakt w notkach biograficznych o panu. Czy rzeczywiście to jest dla pana takie ważne? Czy był to jakiś kolejny epizod z pańskiego dzieciństwa?

Jerzy Skolimowski: Było to ważne, bo była to szczególna szkoła. To była w ogóle jedyna tego typu szkoła w Europie Centralnej w stylu angielskich szkół – z internatem, dla samych chłopców itd. Potem komunistyczny reżim "zaprosił" do szkoły dziewczęta. Przyszła pierwsza dziewczyna o rozmiarach Marylin Monroe i zupełnie rozwaliła całą szkołę. Chłopcy już nie byli ci sami… Co tam się działo to… (śmiech)
Tak. To była bardzo ważna szkoła. To była krótka edukacja, bo byłem tam tylko dwa lata. Potem nas wszystkich wyrzucono – szkołę dokończył tylko Formann. Fantastyczna szkoła – greka, łacina, warsztaty introligatorskie, mechaniczne, dużo sportu. Kazano nam wstawać skoro świt bez względu na pogodę i gimnastykować się na dziedzińcu szkoły. Dwudziestego trzeciego kwietnia była obowiązkowa kąpiel w rzece (w Łabie – przyp. red.). Ponieważ, to było gimnazjum Świętego Jerzego, w dniu jego imienin był taki zwyczaj.

Dla mnie wręcz powalającym filmem są "Niewinni Czarodzieje". (Film w reżyserii Andrzeja Wajdy z 1960r.; z nurtu, znanej na całym świecie, Polskiej Szkoły Filmowej – przyp. red.) Był pan współscenarzystą tego filmu i nawet zagrał pan w nim pewna rolę. Czy w tym filmie zawarł Pan biograficzne wątki?

Do pewnego stopnia tak. To się wydarzyło w ten sposób, że ja wydałem kilka tomików wierszy i stałem się najmłodszym członkiem Związku Literatów Polskich. Zostałem wysłany do Domu Pracy Twórczej w Oborach pod Warszawą. Tam pracowali nad scenariuszem tego filmu, Andrzej Wajda i Jerzy Andrzejewski. Ponieważ byłem w sumie najmłodszy w tym kręgu dano mi to do zaopiniowania. Ja w tym okresie, istnienie kina w ogóle lekceważyłem i nazwisko Wajdy to nie była dla mnie świętość. Pozwoliłem sobie na ostrą krytykę i wtedy Andrzej wyzwał mnie: "To może, panie Jerzy, zaproponuje pan swoją wersję czy historię?". Ja napisałem wtedy w ciągu jednej nocy dwadzieścia kilka stron i to stało się "Niewinnymi Czarodziejami". Oczywiście ja opisywałem trochę siebie – młodego człowieka, blondyna, jeżdżącego na skuterze, grającego na bębnach – nie byłem, co prawda lekarzem – dlatego podnieśliśmy wiek tego głównego bohatera. Nie miał dwudziestu lat tylko był już pod trzydziestkę. W każdym razie były tam jakieś autobiograficzne akcenty.

Ostatnio pokazałem ten film studentom. Zdaje pan sobie sprawę z reakcji? Film z sześćdziesiątego roku, czarnobiały – niejeden myśli – "co za staroć, nic ciekawego". Jednak do momentu rozwoju akcji i pokazanych w filmie stosunków między młodymi ludźmi, w ówczesnej rzeczywistości, nastąpił dla nich szok. Po scenie, kiedy główna bohaterka, po imprezie w klubie, zostaje "zwabiona" do mieszkania przygodnie poznanego chłopaka, po sali w której oglądaliśmy film, przeszedł pomruk. Potem powiedzieli, że gdyby film był kolorowy, to byliby święcie przekonani, że traktuje o czasach współczesnych.

Może warto byłoby zrobić "remake" tego filmu?

Pańska przyjaźń z Jackiem Nicholsonem nie jest tajemnicą. Czy podczas tej kilkudziesięcioletniej przyjaźni pojawiły się jakieś plany, żeby coś wspólnie razem nakręcić?

Tak. Chcieliśmy zrobić "Zwycięstwo" Josepha Conrada. To było chyba w połowie lat osiemdziesiątych. Tak wylądowaliśmy w Aspen i tam pracowaliśmy nad scenariuszem przez wiele tygodni. Robiliśmy nawet tzw. próby charakteryzatorskie. Dłubaliśmy nad tekstem, ale tam była kwestia praw autorskich, których nie można było przeskoczyć. Twórczość Conrada to była już tzw. "public domain" (własność publiczna, niepodlegająca ochronie praw autorskich – przyp. red.), jednak w latach ‘40 dwie amerykańskie wytwórnie filmowe nakręciły już film na podstawie "Zwycięstwa" i nasi prawnicy nie mogli tego odpowiednio ugryźć, ponieważ obie wytwórnie były ze sobą skłócone.

Czy teraz istnieje szansa, żeby powrócić z jakimś wspólnym projektem?

Myśleliśmy parę razy jeszcze o innych projektach, jednak z różnych względów nie doszły one do skutku. Jack zrobił nawet miły gest, żebyśmy w końcu znaleźli się na jednym planie filmowym i przekonał Tima Burtona, żeby umieścił mnie w obsadzie aktorskiej w filmie "Marsjanie Atakują". Tym samym bawiliśmy się kilka dni na planie. Wiąże się z tym też śmieszna historia. Ponieważ Nicholson grał tam podwójną rolę, a jedną z nich była rola amerykańskiego prezydenta, za każdym razem kiedy Jack wchodził na plan, w przebraniu prezydenta, grano hymn i wszyscy stawali na baczność. On oczywiście odgrywał tego prezydenta od samego wejścia, także zabawa była wspaniała.

W końcu jednak nigdy jakoś, do stworzenia od podstaw wspólnego filmu, nie doszło. A teraz Jackowi coraz mniej się chce w ogóle pracować. Zagrał już wszystko, co mógłby zagrać. Chyba, że nagle pojawiłoby się jakieś olśnienie i któryś z nas wpadłby na jakiś wspaniały pomysł. Zawsze jakiś czas jeszcze przed sobą mamy. Kto wie?

Jest pan artystą wszechstronnym. Jakby pan siebie dzisiaj określił? Malarz? Reżyser? Poeta? Scenarzysta? Aktor?

Nie wiem. Nie ma takiej nazwy. Mam artystyczne ciągoty… można chyba nazwać mnie po prostu twórcą.

W takim razie, którą z tych sztuk lubi pan najbardziej?

Malowanie. To jest moja stuprocentowo autorska twórczość. Na film składa się praca wielu osób a malowanie jest od początku do końca moje. Ja odpowiadam za każdy centymetr kwadratowy, co się na płótnie dzieje. Ja podejmuję wszystkie decyzje. Poza tym robię to wtedy, kiedy chcę, kiedy mam zakończyć pracę. Z resztą to nie jest praca, to jest przyjemność.

W ogóle pytania dziennikarzy co panu daje malarstwo do filmu a film do malarstwa, nie mają kompletnie sensu. Te rzeczy kompletnie się nie łączą. Oczywiście pewna estetyka, pewne poczucie estetyki przenosi się na film.

Wyjechał pan z Polski bardzo dawno temu i przez wiele lat żył pan poza krajem. Czy czuł się pan wtedy emigrantem?

Wtedy nie miałem nazwy na to poczucie jakie miałem. Dużą rolę wtedy pełniło uczenie się świata. Przenoszenie się z miejsca na miejsce, cygańskie życie. Nie mogę powiedzieć, że się czułem emigrantem. Miałem jednak mocne więzi z Polską i teoretycznie mogłem tam wrócić. Być może narażając się w tym pierwszym okresie na jakieś szykany ze strony władz, ale generalnie taka możliwość istniała. Z resztą ja wróciłem do Polski w 1995 roku, żeby zagłosować w wyborach – po specjalnie przyjechałem.

Wrócił pan teraz na stałe do Polski. Czy to było spowodowane sentymentem czy konwenansem, że na stare lata trzeba wrócić w rodzinne strony?

Nie miałem, żadnych teoretycznych ani nawet psychicznych przesłanek. W pewnej chwili Ameryka mi się znudziła. Z moją przeprowadzką do kraju wiąże się dłuższa historia. Kiedy stwierdziłem, że mogę już zacząć robić filmy, zgłosił się do mnie producent, ustaliliśmy budżet i zaczęliśmy jego wstępną realizację. Odbywało się już nawet szycie kostiumów dla głównych aktorów. W tym momencie producent zawiadomił mnie, że jest problem, żeby zdobyć całość funduszy na film, ponieważ mało kto wierzy, że potrafię taki film zrobić. Zaproponował mi wtedy, żeby najpierw zrobić jakiś mały film, z małym budżetem, żeby pokazać, że potrafię. Ja się zgodziłem. Podpisałem umowę i… właściwie mi się odechciało…

Ale już wtedy byłem w Polsce, bo film miał się zacząć właśnie tam. Tak przez przypadek trafiłem do pięknym mazurskich lasów, znalazłem stary drewniany dom i tak pomyślałem, żeby tutaj przycupnąć. Może coś namalować i tak się stało.

Nagle okazało się, że kontrakt się kończy, że już powinienem oddać scenariusz. A ja nie miałem jeszcze nic napisane. Wtedy w sumie na szybko powstał tekst. Wysłałem go mailem do producenta, a on bardzo szybko odpisał, że jest to fajne i że robimy. Tak powstał film "Cztery noce z Anną". To się wydarzyło dwa lata temu. Także ta sytuacja przebiegła naturalnie a teraz mi się tam po prostu spodobało i tam mieszkam.

W pana najnowszym filmie nie pada żadna nazwa geograficzna, nie określono żadnego konfliktu. Ten film sam nasuwa skojarzenia z obecnymi konfliktami. Było to pana zamierzeniem?

Nie dało się tego uniknąć kompletnie. Jakieś otarcie o realny świat było konieczne. Wiadomo jedynie, że po jednej stronie są Amerykanie a po drugiej jacyś ludzie w turbanach. To stwarza uniwersalność, że to jest konflikt dwóch światów. Nie padają też żadne daty. Najważniejszą dla mnie sprawą do pokazania w filmie, był człowiek sprowadzony do roli zaszczutego zwierzęcia. To jest temat filmu. Nie polityka.

Czyli nie konflikt a jednostka?

Wyłącznie.

Niektórzy uważają, że ten film jest komentarzem do obecnej sytuacji politycznej na świecie. Pan mówi, że nie. Czy ma pan zatem jakieś swoje zdanie na temat obecnych konfliktów? Na temat udziału polskich wojsk w Afganistanie?

Nie mam zdania.

Odcina się pan od tego?

Kompletnie się odcinam.

Inaczej – pozostając w tym samym kontekście – czy wierzy pan w słuszność jednej religii?

Nie. Też nie. Nie obchodzą mnie te sprawy. Ten film też nie jest o tym.

Czyli nie poszedłby pan na wojnę w imię ocalenia jakiejś kultury?

Absolutnie. Nie. Nie jestem zaangażowany. Od momentu "Rąk do góry", które zrujnowały mi życie, sprawy polityki są dla mnie najbardziej odrażające jakie mogą być. Nie mam i tak na to wpływu. Kompletnie. Wiadomości nie oglądam – jak już to rzadko. Telewizor włączam jedynie na sport. Nie chcę swoich emocji zużywać na reagowanie na świat. Wolę je w sobie konserwować, a potem wyrzucić je w jakiejś twórczej formie. Bronię się jak mogę.

W takim razie skąd taki film?

Opowiedziałem historię tego, co wydarzyło się przez te cztery noce. Zdawałem sobie sprawę z umiejscowienia pobliskich Szyman, trochę mnie to odrzucało i wiedziałem, że to nie jest dla mnie. Aż pewnego razu w zimie, jadąc swoim samochodem terenowym, zacząłem się zsuwać z drogi i o mało nie spadłem razem z samochodem ze stoku. Na pewno koziołkowałby samochód. Ledwo mi się udało zatrzymać samochód na skraju drogi. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jestem dwa kilometry od Szyman.

Na leśnej drodze, którą z pewnością musiały jeździć samochody z Szyman do Kiejkut. Jeżeli mnie mógł się taki wypadek zdarzyć, a wiem że tutaj chodzą stada saren czy dziki, to wiem, że mogło dojść do takiej sytuacji, że kierowcy widząc nagle coś na drodze, hamują. Wpadają w poślizg zsuwają się w dół, wylatują z niej więźniowie i może komuś uda się uciec. I wtedy pomyślałem: "To jest mój film!". Od tego momentu, to co ja sobie mogę uświadomić, kimkolwiek ja jestem, ja spadam. Turlam się i jestem w śniegu. Teraz co jest najciekawsze – kim ja jestem, żeby to było najfajniejsze? Jestem w drelichu, jestem boso, mam skute ręce. I oto jestem ja, człowiek w drelichu w śniegu i to jest moje pierwsze zetknięcie się ze śniegiem. Wtedy pomyślałem, że ta sytuacja jest tak nieprawdopodobnie nośna, że to mnie katapultuje na kolejne osiemdziesiąt minut filmu. Reszta to tylko anonimowe kreowanie sytuacji, która powoduje, że ten facet znalazł się w tym śniegu.

To wszystko działo się pana głowie w tym samochodzie?

Nie. To trzeba było przeżyć, a potem to sobie uświadomić. Tak powstał ten film.

Pierwszy sukces był w Wenecji.
Ja przyjechałem ze świadomością, że w jury jest Tarantino, a ja mam jako głównego bohatera gościa, który w oczy mu wrzasnął "You asshole!" (w wolnym tłumaczeniu "Ty dupku" – przyp. red.). Ja wiedziałem, że on nie będzie przychylnym okiem na to patrzył, poza tym te amerykańskie mundury, które nie są w korzystnym świetle przedstawione, spowodują, że nie będziemy mieć żadnych szans. Tym nie mniej film zrobił dużo szumu.
Potem Tarantino gratulował mi filmu, nawet do przesady.

Długo będziemy czekać na kolejny film?

Nie mam żadnego pomysłu na nowy film. Wydaje mi się, że jak teraz się wyrwę z tego kołowrotu, kiedy się to przetoczy, to chciałbym po prostu cos namalować.

Czyli najpierw obraz a potem film? Może remake "Niewinnych Czarodziejów"?

Nie… To chyba musiałby już kto inny zrobić… (śmiech…)

Współpraca Krzysztof Ratnicyn

Komentarze