Do góry

Dave w opałach

Mimo zwycięstwa Borisa Johnsona w wyborach burmistrza Londynu konserwatyści mają kłopoty. Po zaledwie dwóch latach rządów torysów Brytyjczycy odwracają głowy w lewą stronę.

Ken Livingstone rozpoczął swoją kampanię na najważniejszy urząd w Londynie od łez. "Czerwony Ken" płakał ze wzruszenia, oglądając spot reklamowy, w którym Londyńczycy błagali go, aby powstrzymał polityczne wariacje "szalonego Borisa". Pomimo mobilizacji aparatu Partii Pracy i antykonserwatywnych nastrojów społecznych Londyn pozostał w politycznych rękach brytyjskiej prawicy.

Zadecydowały 62 tys. głosów oraz niechęć niektórych lewicowych i żydowskich środowisk do byłego burmistrza. I chociaż Ken jest wielkim przegranym bitwy o Londyn, to jednak nie on, a David Cameron ma poważne powody do płaczu i politycznej paniki.

Burmistrz bogatych

Na politycznej mapie lokalnych, majowych rozstrzygnięć w Wielkiej Brytanii stolica jawi się jako aberracja. Wyborcza anomalia spowodowana jest fatalnymi posunięciami Livingstone’a. Były burmistrz Londynu przegrał z kandydatem, który postrzegany jest jako przyjaciel najbogatszych (111 oficjalnych spotkań z londyńskimi bankierami i pracownikami sektora finansowego) i który w wywiadzie dla "The Sun" przekonywał, że "praca dla młodych jest, trzeba tylko nieco się wysilić", podczas gdy w Londynie bezrobocie wynosi 10 proc. i jest większe niż w całej UK (8,4 proc.), a na jedno stanowisko pracy przypada siedmiu chętnych.

W stolicy 111 190 osób zostało poważnie dotkniętych zmianami w naliczaniu Working Tax Credit, tracąc w ciągu roku do 4 tys. funtów przychodu. Na domiar złego w finansowej stolicy Europy czworo na dziesięcioro dzieci żyje w ubóstwie. Te zatrważające statystyki nie pomogły Livingstone’owi, tak jak i obietnice, czyli 7-proc. obniżka cen przejazdów komunikacją miejską, redukcja czynszów poprzez działalność agencji nieruchomości non-profit i przywrócenie Education Maintenance Allowance. Livingstone w wyścigu o urząd burmistrza wypadł jako chamski, arogancki, obłudny celebryta oszukujący państwo na podatkach, przegrywając z chamskim, aroganckim, obłudnym celebrytą Johnsonem.

Jak widać jednak, co jest wadą u polityków Labour, staje się zaletą u polityków Partii Konserwatywnej. Mistrz ciętej politycznej riposty i przyjaciel finansistów z City "uratował" Londyn przed lewicową nawałnicą i być może otworzył sobie drogę do walki z Cameronem o przywództwo torysów. W innych regionach Wielkiej Brytanii niebieski kolor na sztandarach konserwatystów znacznie przyblakł.

Samorządy się czerwienią

Partia Pracy wygrała na Południu, na Wschodzie, zdobyła Midlands i zdominowała Północ. Wróciła także w polityczny krwiobieg Walii, zdominowany wcześniej przez Lib-Dem. Ogólnie zdobyła 38 proc. głosów, co nie jest może wynikiem oszałamiającym – w porównaniu z chociażby 43 proc. zdobytymi w wyborach lokalnych przez Labour pod przewodnictwem szykującego się do pierwszego stanowiska premiera Tony’ego Blaira w 1996 r. – ale pozwala Edowi Milibandowi zachować fotel przewodniczącego oraz budować polityczną strategię i bazę na następne wybory powszechne.

Nowy, młody, mało charyzmatyczny i niezbyt medialny lider Labour zdał także swój pierwszy polityczny test w amerykańskiej polityce, znany jako threshold test, czyli udowodnienie, że partia i lider są wiarygodnymi kandydatami do ewentualnego rządzenia. Partii Pracy udało się zagospodarować głosy niezadowolonych, mimo że były obawy, iż tzw. syndrom Bradford West rozprzestrzeni się po całych Wyspach.

Wielu czołowych polityków Labour bało się, że niespodziewane zwycięstwo Georga Gallowaya w marcowych wyborach uzupełniających do Izby Gmin zapoczątkuje w brytyjskiej polityce nowy trend, polegający na gniewnych decyzjach wyborców, którzy chociaż rozczarowani polityką rządzących, oddają głosy nie na największą partię opozycyjną, tylko na antyestablishmentowych kandydatów. Wbrew obawom wyborcy nie zdecydowali się na ukaranie całego politycznego głównego nurtu i pomimo relatywnego sukcesu Ukip (12 proc. głosów w skali UK) to Partii Pracy udało się przejąć głosy sprzeciwu. Ogólnie Labour zdobyła 32 samorządy w całym kraju. Dla Davida Camerona to poważny ból głowy.

Presja na Camerona

Premier Wielkiej Brytanii desperacko szuka światła w politycznym tunelu, ale oprócz zwycięstwa w Londynie powodów do optymizmu nie ma za wiele. Zwłaszcza że Boris Johnson buduje w stolicy polityczne zaplecze i szykuje się do rzucenia rękawicy obecnemu przewodniczącemu Partii Konserwatywnej. Niezadowolenie narasta też w szeregach partii. Zaraz po ogłoszeniu wyników Stewart Jackson ostrzegł, że "Cameron powinien skupić się na najważniejszych kwestiach, takich jak miejsca pracy, kredyty hipoteczne oraz usługi publiczne, a zwłaszcza na kreowaniu wzrostu gospodarczego, zamiast zajmować się liberalnymi reformami w postaci Izby Lordów czy gejowskich małżeństw".

Inni konserwatyści domagają się zaś zaostrzenia prawicowej retoryki i skupienia się na walce z zalewem emigrantów oraz ogłoszenia referendum w sprawie członkostwa w UE, aby przejąć głosy Ukip. Dla Camerona to jak stąpanie po cienkiej linie. Widoczne wychylenie na prawą stronę może bowiem spowodować zachwianie równowagi i bolesny upadek.

Do tej pory z porażek premierowi udawało się wychodzić bez szwanku. Polityczną cenę płacili inni. Najpierw Nick Clegg (polityczny piorunochron lawinowo tracący głosy i poparcie sympatyków Lib-Dem), Andrew Lansley (kontrowersje i sprzeciw wobec planowych reform w służbie zdrowia – Health and Social Care Act), Liam Fox (były minister obrony, który zrezygnował po ujawnieniu zażyłych stosunków z lobbystą Adamem Werittim), George Osborne (chłodno przyjęty budżet) czy ostatnio Jeremy Hunt (minister kultury, mediów i sportu, który przyjął na siebie polityczną odpowiedzialność za kontakty rządu z imperium Murdocha).

Tym razem premier nie ma żadnego kandydata, którego mógłby rzucić na polityczne pożarcie, obwiniając za słaby wynik torysów w wyborach samorządowych. Może jedynie liczyć na czas. I mieć nadzieję, że brytyjska gospodarka przestanie się krztusić.

A to byłby cud. Większa dyscyplina monetarna, większa deregulacja rynku pracy, dłuższy czas pracy, głębokie cięcia, czyli stare recepty aplikowane jeszcze przez Margaret Thatcher, nie przynoszą rezultatu. Neoliberalne reformy powodują więcej szkód niż pożytku. Brytyjska gospodarka jest w głębokiej recesji, a, jak twierdzi ekonomiczny publicysta Will Hutton, ani Osborne, ani Cameron nie rozumieją współczesnego kapitalizmu z jego złożonością wzajemnych relacji między rynkiem a państwem, biznesem a sektorem publicznym, za to preferują prymitywny leseferyzm.

Nic więc dziwnego, że brytyjscy wyborcy szukają nowych, bardziej przyjaznych społeczeństwu recept na kryzys. Na ich znalezienie David Cameron ma niecałe trzy lata.

Komentarze 2

TuneUp
78 452
TuneUp 78 452
#127.05.2012, 12:00

ciężkostrawny artykuł napisany męczącym i drapieżnym językiem. nie polecam

fantastic80
51
#227.05.2012, 20:19

Ci,którzy ciężko pracują za minimalne stawki i stracili jakiekolwiek benefity są przeciw Cameronowi.To mu się odbije na przyszłe wybory czkawką.
Mimo,że wyspiarze nie są rozpolitykowani to jednak w pracy słyszę coraz cześciej,że mają go już dość.
Poza tym kreowanie oszczędnosci na prostym cięciu benefitów zamiast jak postulowały centrale związkowe ,podnieść minimalną stawkę do 7.60 GBP/h a w Londynie do 9.10 GBP?h powoduje kopanie sobie politycznej mogiły tego rządu !!!