Decyzja została podjęta jednomyślnie, i być może też lekkomyślnie: Kilimandżaro, my dwie, 30ste urodziny, i jednocześnie zbiórka funduszy na tanzańska klinikę. Zaledwie 1 funt może uratować życie dziecka chorego na malarię!
W moje trzydzieste urodziny miałam to szczęście lub nieszczęście pracować w dość poważnej agencji projektowej, która właśnie dzięki moim szalonym pomysłom i staraniom wygrała kontrakt na bardzo dużą sumę. Należała mi się tzw. prowizja, i co ważniejsze wakacje za ciężko zarobioną godzinami pracy gotówkę. Moja dobra przyjaciółka pracowała wówczas jako lekarz-wolontariusz w klinice gdzieś na tanzańskim pustkowiu.
Brzmi odważnie, ale i dość stereotypowo: obecnie zdobywanie Kilimandżaro, najwyższej wolno-stojącej góry na świecie, jest dosyć popularne i wiele agencji organizuje wycieczki w trybie "last minute". Niektórzy nawet mówią, iż nie wymaga to wcale ciężkich godzin treningu – dwie z prowadzących na szczyt dróg należą do dość przystępnych, "spacerowych". Jedną nawet tubylcy nazywają "Ścieżką Coca Cola”, czyli: krok, łyk coli, krok... i tak do końca. Łatwizna!
Ja miałam zaledwie parę dni, nie tylko na zebranie odpowiedniego ekwipunku, ale i na rozpropagowanie wyprawy wśród znajomych, aby zebrać jak najwięcej dotacji. Mimo pośpiechu, wszystko przebiegało wg planu: odpowiednie rękawiczki na deszczową porę i niskie temperatury, buty, śpiwór, czytane w internecie porady dla wchodzących i informacje o zagrożeniach.
Doleciałam szczęśliwa w jednym kawałku i obie z J. rozpoczęłyśmy poszukiwania organizatora. I tu pojawił się problem. Moje urodziny przypadają na koniec marca, a wtedy w Tanzanii wokół Kilimandżaro jest bardzo, ale to bardzo deszczowo, a powyżej paru tysięcy metrów bardzo śnieżnie, widoczność jest minimalna i nie jest zimno, ale arktycznie! Ponad połowa operatorów nie miała żadnych wypraw w tym czasie.
Większość spotkanych potem osób, która weszła na szczyt zrobiła to miedzy listopadem a styczniem. Na szczęście, po paru godzinach udało nam się znaleźć biuro, które wydawało się przygotowane na wszystko. Powiedziano nam, że "wszystkie szlaki są w sumie takie same", a zatem możemy spokojnie rozpocząć wyprawę na jednym z najtrudniejszych, ale i najpiękniejszych zwanym "Machame". Teraz wiem, że gdyby nie pośpiech, zapewne zdecydowałybyśmy inaczej. Wtedy byłyśmy pełne energii, zapału i ochoty na przygodę. A przygoda na pewno była niezwykła!
Pierwszy dzień: radość z każdego kroku. Drugi dzień: deszcz leje całą noc. Trzeci dzień: czemu wydaję 150 funtów za dzień, żeby biegać z biegunką o 5 rano i spać w namiocie? Dlaczego nie jestem na plaży? Opłaty za każdy dzień pobytu w Narodowym Parku Kilimandżaro są bardzo duże i niestety, tylko nie wielu Tanzańczyków, poza pracownikami parku, dostaje z nich jakiś procent.
Dzień czwarty: Damy radę! Co prawda, ja ledwo chodzę - ponad 3 000 metrów nad poziomem morza i tzw. choroba wysokościowa daje o sobie znać, czasem nawet 100 metrów wspinaczki zajmuje pół godziny. Dzień piąty: no właśnie dzień piąty... Wg planów naszej wyprawy, po 9 godzinach ciężkiej wspinaczki, miałyśmy trzy (tak, trzy...) godziny snu, i następnie dwanaście godzin wchodzenia na szczyt. Pamiętam, że było chyba minus 30 stopni. Moje 3 pary specjalnych grubych rękawiczek jakby nie istniały, i bałam się, że stracę palce. Śniegu było do pasa i każdy metr zajmował więcej wysiłku, niż mogłam to sobie wyobrazić.
Zobacz także galerie zdjęć z podróży użytkowników Emito.net.
Moja kochana J. musi natychmiast schodzić na dół około 4 w nocy (obudzono nas na wejście o jedenastej w nocy, aby dojść na wschód słońca), ponieważ zaczęła nagle wymiotować, a wymioty to pewny znak choroby wysokościowej, która może zabić w pół godziny. Pamiętam, że płakałam myśląc, iż naprawdę stracę oba palce lewej reki. Mimo to szłam dalej, żeby udowodnić sobie i światu, iż mimo tylu porażek i bardzo trudnych dwóch lat, mogę i wejdę. Pamiętam także spokojny głos przewodnika, który spytał mnie trzy razy: czy chcesz iść dalej?
Byłam 200 metrów od szczytu. Po raz pierwszy w życiu wiedziałam, że ta decyzja może znaczyć: śmierć albo życie. Po raz pierwszy w życiu Maja - wojownik, która powtarza sobie "Poddać się? Po moim trupie!" prawie każdego dnia, zdała sobie sprawę, że tym razem, jeśli będę dalej walczyć to nie zemdleję, czy stracę pieniądze, czy nawet palce, ale... po prostu mogę nie wrócić. W tak ciężkich warunkach i przy takim wietrze, żaden helikopter nie wylądowałby, żeby mnie zabrać. Dwa razy nie odpowiedziałam nic, za trzecim cicho wyszeptałam "być może wejdę, ale nie wiem czy dam radę zejść". Przewodnik był bezwzględny: trzeba ratować życie, schodzimy.
Pamiętam, że płakałam na głos. Ktoś powiedział mi, że brak powietrza w mózgu powoduje, że emocje są na najwyższym poziomie i rzeczywistość staje się przejaskrawiona. Pamiętam najpiękniejszy wschód słońca, jaki widziałam w życiu. Oglądany nie, jak planowałyśmy ze szczytu, ale samotnie, ze zbocza. Pamiętam ciszę w namiocie – byłyśmy obie zdruzgotane i rozczarowane, ale żywe. Podczas zejścia do bazy, mgła pozwalała widzieć drogę ledwie dwa, trzy metry do przodu. Pełna złości i żalu, zaczęłam rzucać kamienie na drogę, chcąc podążyć ich śladem i schować się przed całym światem. Przewodnik nie pozwolił mi oddalić się nawet na metr, nic nie mówił, ale śledził każdy mój krok.
Kilimandżaro fot. Erik Cleves Kristensen
Dopiero później, kiedy się uspokoiłam, powiedział nam, jak bardzo bał się tamtej nocy. Ojciec w klasztorze, do którego dotarłyśmy po wyprawie, powiedział, że idąc na "Machame" w taka pogodę, sukcesem jest to, iż nie wróciłyśmy ranne i połamane następnego dnia. Jako nagrodę pocieszenia zorganizowano nam także krótką wycieczkę na lokalne safari. Nie zdobyłyśmy (jeszcze!) szczytu, ale wspomnienia, które obie mamy są bezcenne. Każda kropla potu, każdy wypad do toalety, każda łza, każdy posiłek na skałach były na wagę złota.
Żałuję decyzji podjętej zbyt szybko: jeden dzień więcej i wypoczęte weszłybyśmy na "Uhuru" (nazwa szczytu Kilimandżaro) bez problemu. Czy żałuję wyprawy? Nigdy. Choć nie udało mi się zebrać planowanych tysięcy, ponad trzysta funtów dotacji okazało się być ponad milionem w lokalnej walucie. Dzięki nim szkoła i szpital pomogą ratować życie dzieciom z okolic góry. Jakże mogłabym tego żałować?
Pozdrawiam - Maja Sz.
Nadal można wpłacać na pomoc tanzańskiej klinikę: www.justgiving.com/maja-szymczyk.
Komentarze 43
wiéc ekipa wydawala po 150 funtów na osobodobe przez kilkanascie dni i zebrali kilkaset funtow? Czyli wydali wiecej niz zebrali... Gratki
No ale teraz bedzie co opowiadac na bankietach koktailowych i bedzie co wklejac na facebooka. No i na emito :/
Podsumowujac - panienka pojechala na wyprawe na Kilimangaro w najgorszym okresie, bez przygotowania i wspinala sie do tego ciezka trasa... Pogratulowac inteligencji. Szczatki takich wlasnie medrców zasmiecaja wszystkie wazniejsze szczyty Ziemi...
Slowem, zenua
Poprawcie chociaz bledy.
Właśnie Tomku, wybrały się za własne pieniądze na wyprawę (przygotowane czy nie), przy okazji zbierając pieniądze na klinikę dla dzieciaków (fundusze z JG są przekazywane w całości na cel). Godne potępienia.
ja mysle ze tomek jest jednym z kolejnych emitowych, leniwych kretynow, ktory by tylko siedzial w domu i smial sie z innych za to ze uprawiaja sporty i maja rozrywki w zyciu
ja mysle, ze Tomek ma racje
Kolejny dowod, ze kopiety nie sa takie glupie jak myslimy. Sa o wiele glupsze.
Mezczyzna nigdy by nie zgorganizowal takiej wyprawy bez dokladnego rozeznania, i bylby przygotowany na wszystko. I na poczatek jako nowicjusz dowiedzial by sie na forach tematycznych o najlatwiejszych trasach radach dla nowicjuszy, itd...
Dobrze ze tam nie zginely... A moze szkoda...
Powinni wprowadzic jakies prawo ktore ubezwlasnowalnia kobiety.
Wszystko co robia winno byc najpierw zaprobowane przez meza, a jesli nie posiada, to ojca, i dalszych krewnych w wypadku brakow wyzej wymienionych.