Do góry

"Zalane przez obcych". Poznaj Boston - miasto, imigranci z którego dali początek Massachusetts

Kilka wieków temu dało początek stolicy amerykańskiego Massachusetts. Zacny ten ośrodek założyli angielscy pielgrzymi, którzy opuścili znajome domowe progi, by wyemigrować w świat. Angielski Boston w Lincolnshire dziś także ogląda imigrantów. Jak twierdzą niektórzy - zbyt często i zbyt wiele.

Fot. © Artur Bogacki - Fotolia.com

Jak podaje serwis The China Post zwiększony od dziesięciu już lat napływ przybyszy do miasta nadaje dziś ton debacie przed nadchodzącymi w maju wyborami do parlamentu.

Od czasu rozszerzenia UE Boston ogląda fale przyjezdnych: z Litwy, Łotwy i oczywiście, Polski. W latach 2001-2011 cudzoziemska populacja miasta wzrosła niemal o pięćset procent (467). Najwięcej w całej Wielkiej Brytanii. Przybyszy przyciąga tu stosunkowo łatwo dostępna praca: nisko płatna, ale często niewymagająca wielkich kwalifikacji, podstawowa - Lincolnshire to wielkie zagłębie rolnicze UK.

Co ciekawe, opinie na temat zjawiska są podzielone.

Moja córka pracuje w szpitalu, syn jest nauczycielem. Oboje mówią mi o liczbie cudzoziemskich uczniów, pacjentów i o tym, że życie jest z tego powodu trudniejsze - mówi jeden z mieszkańców miasta.

Inny dodaje:

Mieszkam w Anglii, jestem Anglikiem i chciałbym móc mówić w mym własnym kraju po angielsku, a nie musieć uczyć się polskiego czy litewskiego, by pracować w lokalnej fabryce.

Ale są i tacy, którzy mają zdanie kompletnie odmienne:

Każdy narożny sklepik prowadzi sprzedawca innej narodowości - wspaniale. Jedzmy różne potrawy, poznawajmy różnych ludzi - mówi pewien bostończyk.

Inny dodaje, że gdyby nie imigranci, sklepy świeciłyby pustkami. “Oni robią nam przysługę” - dodaje.

Niemniej, wiele osób w mieście ma za złe przyjezdnym. Prasa przewiduje w Bostonie przyszłe zwycięstwo UKIP - ot, ze złości.

A w tle pozostaje historia o początkach tego drugiego Bostonu, w Massachusetts, USA. Przybyli na amerykańskie wybrzeże angielscy osadnicy nie tylko założyli tu swą osadę, ale stolicy stanu nadali przywiezioną z ukochanej, ale niedostępnej im już Anglii nazwę. A potem skolonizowali całą Amerykę, tworząc najpotężniejsze państwo świata. Oni także byli imigrantami. Morał?

Więcej czytaj w materiale Jessiki Berthereau (AFP) UK town feels ‘swamped’ by wave of immigration from East Europe na stronie The China Post.

Komentarze 6

Profil nieaktywny
romrom
#517.04.2015, 22:17

http://prawica.net/41035
tak wzbogacąją Brytanie też

Profil nieaktywny
dugnad
#619.04.2015, 14:27

Nigeryjscy islamiści z Boko Haram od lat dają się we znaki mieszkańcom północy kraju. Ostatnio zaczęli uderzać coraz częściej i coraz brutalniej. Gdy w poniedziałek ich lider, Abubakar Shekau, zapowiedział, że sprzeda na czarnym rynku 276 porwanych uczennic, bezradni rodzice chwycili za narzędzia rolnicze i ruszyli w pościg za uzbrojonymi terrorystami. Tymczasem władze pozostają dziwnie biernie w sprawie bezprecedensowego uprowadzenia, którego skala przyćmiła wszystkie podobne przypadki w najnowszych dziejach Afryki.

Najpierw mordowali pojedyncze osoby: duchownych, policjantów, oficjeli. Potem - przypadkowych bywalców ogródków piwnych i dyskotek, wiernych modlących się w kościołach i meczetach, ludzi stojących w bankowych kolejkach i przed urzędami. Lista była długa.

Z czasem uderzali coraz częściej, coraz dalej, i coraz brutalniej. Gdy w zeszłym roku rząd wysunął przeciwko nim cięższe działa, odpowiedzieli jeszcze większym okrucieństwem. Zamachy pochłaniały czasem dziesiątki i setki ofiar, nierzadko zabijanych podczas świętowania lub we śnie, palonych żywcem albo szlachtowanych maczetami. Wydawało się, że islamscy fanatycy z Boko Haram osiągnęli szczyt brutalności.

Okazało się, że wcale nie.

Późnym wieczorem 14 kwietnia kilkudziesięciu uzbrojonych mężczyzn wdarło się na teren Państwowej Szkoły Średniej w Chibok na północy Nigerii. Placówka - podobnie jak wszystkie inne w stanie Borno - była od czterech tygodni zamknięta z powodu zagrożenia terrorystycznego. Tego dnia władze zebrały jednak w jej murach ponad 500 uczniów z wszystkich okolicznych liceów na jeden z końcowych egzaminów. Chłopcy musieli wrócić po teście do swoich domów. Dziewczynki zostały w szkolnym internacie. Nie wiedziały, że budynek zamieni się w pułapkę.

Gdy islamiści nakazali im wchodzić do podstawionych ciężarówek, nie miały szans na ucieczkę.

Chaos związany z atakiem był tak wielki, że nikt nie potrafił nawet oszacować, ile uczennic zniknęło. Początkowe "około 70" szybko zamieniło się w "prawie 130", a następnie - w "więcej niż 230". Pod koniec ubiegłego tygodnia miejscowa policja zdradziła, że około 50 dziewczynek zdołało zbiec porywaczom. Niestety, w niewoli miało pozostawać nadal 276 nastolatek.

Pod koniec lutego ekstremiści z Boko Haram zabili 59 chłopców w internacie w nieodległym Buni Yadi. W przeszłości wielokrotnie zmuszali też młode Nigeryjki do "małżeństw" z bojownikami, co w praktyce oznaczało niewolnictwo seksualne.

Zdesperowani rodzice z Chibok nie mogli więc czekać.

Chwyciwszy narzędzia rolnicze i łuki, na własną rękę wyruszyli w pościg za uzbrojonymi w karabiny maszynowe terrorystami przez ogromny rezerwat Sambisa. Wiedzieli, że każdy dzień zwłoki przybliża ich do tragedii. W końcu usłyszeli, jakie zamiary mają porywacze.

W upublicznionym w poniedziałek nagraniu Abubakar Shekau, lider islamistów, kilkakrotnie wykrzyczał swoje groźby: - Mam wasze córki i, na Allaha, sprzedam je na czarnym rynku. Sprzedaję ludzi, i sprzedam je wszystkie.

Krok ku zbrodni

Historia Boko Haram sięga początków XXI wieku. W 2002 roku w Maiduguri - stolicy stanu Borno, około 120 km od Chibok - dużą popularność zaczął zdobywać młody muzułmański kaznodzieja, Mohammed Yusuf. Był radykałem, nawet jak na objętą prawem szariatu północ Nigerii (południe kraju zamieszkują głównie chrześcijanie i animiści). Miał w sobie jednak coś, co wyróżniało go spośród setek podobnych fundamentalistów: umiejętność dobierania prostych słów, które zamieniały jego - głównie młodych i bezrobotnych - słuchaczy w fanatycznych wyznawców.

Chociaż oficjalna nazwa założonej przez Yusufa komuny (czy też - sekty) była znacznie dłuższa, mieszkańcy Maiduguri zaczęli nazywać ich Boko Haram. W języku hausa, podobnie jak w arabskim, "haram" oznacza coś zakazanego, niezgodnego z islamem. "Boko" było z kolei słowem, jakim na początku XX wieku nigeryjscy emirowie określili system edukacji narzucany im przez brytyjskich kolonizatorów. Bunt przeciwko zagranicznym wpływom - zwłaszcza w szkolnictwie, które miało oddalać ludzi od "tradycyjnych wartości" - był czołowym punktem ideologii kaznodziei.

Członkowie Boko Haram nie należeli do niewiniątek (zdarzało im się przeprowadzać przymusowe konwersje i mordować krytyków), ale władze przez długi czas nie zwracały na nich uwagi. Na południu kraju, w roponośnej Delcie Nigru, trwało kosztowne powstanie, a całe państwo zmagało się z gospodarczymi i społecznymi problemami. Kiedy jednak latem 2009 roku islamiści zaatakowali kilka policyjnych posterunków, służby bezpieczeństwa zgotowały im krwawą jatkę. W ciągu dwóch dni starć zginęło około 700 osób, w tym wielu przypadkowych cywilów. Samego Yusufa mundurowi zastrzelili krótko po aresztowaniu - rzekomo podczas próby ucieczki. W tę wersję nie uwierzył w Nigerii chyba nikt.

Zemsta?

Śmierć lidera osłabiła Boko Haram, lecz jej nie zniszczyła. Islamiści lizali rany przez kilkanaście miesięcy. Gdy wrócili, rozpoczęli brutalną kampanię terroru; atakowali świątynie, urzędy i targi. Ich ofiary liczono w tysiącach rocznie. Byli to zarówno mieszkający na północy chrześcijanie, jak i przypadkowi muzułmanie. Czasami terroryści uderzali nawet w położonej w centrum kraju stolicy, Abudży (zniszczyli tam m.in. biurowiec ONZ).

Gdy w styczniu 2013 roku francuska interwencja wypchnęła z Mali powiązanych z Al-Kaidą ekstremistów, Boko Haram zyskało wielu nowych, zaprawionych w bojach rekrutów. Sekta stała się tak niebezpieczna, że cztery miesiące później nigeryjski prezydent Goodluck Jonathan ogłosił stan wyjątkowy w trzech północno-wschodnich stanach i skierował do nich dodatkowe oddziały wojska oraz lotnictwo.

Efekt był mizerny. A właściwie - tragiczny.

Nie mogąc podjąć otwartej walki z żołnierzami, terroryści zaczęli jeszcze mocniej nękać ludność cywilną, niekiedy równając z ziemią całe wsie. Według Amnesty International, tylko w pierwszych trzech miesiącach tego roku zabili co najmniej 1500 osób. Nigeryjskie dzienniki częściej podają wszakże liczbę czterech tysięcy. Ale nawet w takim kontekście wydarzenia z Chibok mogą szokować.

W 1996 roku osławiona Armia Bożego Oporu (LRA) uprowadziła 139 licealistek z Aboke w północnej Ugandzie (większość szybko odzyskała wolność dzięki wstawiennictwu włoskiej zakonnicy, która bohatersko podążyła za partyzantami). Młode kobiety - lub jeszcze dzieci - były porywane też przez rebeliantów w DR Konga, Sierra Leone, Liberii czy Republice Środkowoafrykańskiej. Nigdy jednak nie zdarzyło się to na tak wielką skalę jak w Borno.

Co, oprócz czystego fanatyzmu, popchnęło Boko Haram do uprowadzenia ponad 300 dziewczynek?

Ryan Cummings, analityk ds. Afryki z zajmującej się zarządzaniem kryzysowym firmy red24 twierdzi, że jednym z motywów była zemsta. W zeszłym roku nigeryjska armia zatrzymała około stu krewnych członków Boko Haram, w tym jej lidera. - Shekau oskarżył siły rządowe o wykorzystywanie seksualne pojmanych ludzi, i zapowiedział, że podobny los czeka żony i dzieci urzędników oraz żołnierzy - przypomina Cummings.

Kolejnym wytłumaczeniem może być chęć pozyskania pieniędzy na dalszą walkę. Rynek handlu żywym towarem działa w Afryce Zachodniej bardzo prężnie. Nie ma wątpliwości, że Shekau posiada wiele znajomości w przestępczym podziemiu - od lat w końcu kupuje nielegalną broń.

Uprowadzając uczennice (a parę godzin wcześniej zabijając około 80 osób w kolejnym zamachu bombowym w stolicy), Boko Haram obnażyła też słabość rządu. Do takiego wydarzenia mogło dojść wszak tylko w państwie, które sobie po prostu nie radzi.

Tykający zegar

Chociaż nigeryjskie media nieustannie śledziły dramat w Chibok, władze zdawały się nie zauważać problemu. Po kilku dniach armia oznajmiła, że wszystkie dziewczynki zostały odbite - tylko po to, by chwilę później temu zaprzeczyć. Prezydent Jonathan publicznie zabrał głos na temat porwania dopiero w minioną niedzielę. - Nie wiemy, gdzie są uprowadzone dziewczynki. Ale robimy wszystko, by je odnaleźć - zapewnił. Swoje milczenie tłumaczył koniecznością zachowania tajemnicy. - Poczyniliśmy wiele kroków, lecz to wymagało ciszy - mówił.

W tym samym czasie rodzice przeczesujący lasy Sambisy żalili się reporterom, że nie spotkali w terenie nikogo z sił bezpieczeństwa.

Inni zadawali oskarżycielskie pytania: dlaczego szkoła w Chibok nie miała odpowiedniej ochrony? Dlaczego żołnierze uciekli, gdy pojawili się napastnicy? I dlaczego wojsko nie potrafi przez tyle czasu odnaleźć kilku lub kilkunastu ciężarówek wypełnionych przerażonymi nastolatkami?

Wrażenia absurdu nie zatarła żona prezydenta, Patience Jonathan. Spotykając się w niedzielę z grupą matek i aktywistek, oskarżyła je o wykorzystywanie tragedii do uderzania w administrację jej męża i organizowania protestów (w kilku nigeryjskich miastach trwają spore manifestacje pod szyldem #BringBackOurGirls - Przyprowadźcie Nasze Dziewczynki). Krótko potem jedna z nich została zatrzymana przez policję.

Jeśli Jonathan chciał, by zaplanowane na 7-9 maja Światowe Forum Ekonomiczne w Abudży przebiegło bez kontrowersji, nic z tego nie wyszło. Gdy znudzone katastrofami malezyjskiego samolotu i południowokoreańskiego promu zachodnie media zainteresowały się dziewczynkami z Chibok, temat całkowicie przyćmił rozmowy o finansach. Bezsilność 165-milionowej Nigerii wobec terrorystów robiła bardzo złe wrażenie - tym bardziej, że po niedawnej zmianie sposobu podliczania PKB kraj stał się oficjalnie największą gospodarką Afryki.

W środę rano nigeryjski przywódca zgodził się, by do Borno polecieli amerykańscy oraz brytyjscy specjaliści od poszukiwań i negocjacji. Barack Obama zaoferował też pomoc satelitów i samolotów bezzałogowych.

Parę godzin później lokalne media doniosły o kolejnej, dopiero co odkrytej zbrodni islamistów - poniedziałkowej masakrze w miasteczku Gamboru przy granicy z Kamerunem. Według tamtejszych źródeł, w ataku zginęło co najmniej 336 osób. Miało być to karą za to, że mieszkańcy Gamboru przyłączyli się do ludzi szukających śladów porwanych dziewczynek. Wsparcie z zewnątrz - przy aktywniejszej postawie rządu - może być więc ostatnią szansą dla uczennic z Chibok.

Jordania idzie na wojnę z Państwem Islamskim