Do góry

" O człowieku, który nie pozwolił mi gwizdać w pracy " opowiadanie

Temat zamknięty
Bartymeusz
Admin grupy
48
21.11.2008, 23:18

To opowiadanie o pracy, prawdzie i człowieku, o uśmiechu.

Bartymeusz
Admin grupy
48
#121.11.2008, 23:23

Bartymeusz Trzciński

O człowieku , który nie pozwolił mi gwizdać w pracy.
opowiadanie

Perth Scotland 2007-8

Proszę nie zwracać uwagi na brendy fszystkiego kalibru, nie mam dobrego wzro ku i okularuf a mieszkam obecnie tam gdzie oszczędność pozwala na zbieranie psich dochodów do foliowych woreczków. I nie pozwala na kupno słowika.
Wszystko ma swój koniec. Odsiedziałem swoje i - cześć. Kiedyś myślałem…, to nastąpi- ale nigdy !, a tu proszę, metalowa krata i drzwi , widziana do tej pory jak pragnienie została za plecami. Za plecami został też mały człowieczek przykuty do moich kluczy szczęścia. Biedak nic takiego nie zrobił , a bez wyroku a musiał dłużej zostać. Zły układ gwiazd . Może sędzia zamienił z żoną okulary i artykuł 148 par 1 kosztował mnie ponad 11 i trzy czwarte z dwunastu apostołów pobytu. Niestety to nie był klasztor. Raczej ciemny słoik i konserwa. Wszystko ma jednak swój koniec. Początek zresztą też, o tym ciężko wspominać. Powszechnie wiadomo, że początkami zajmują się historycy i teologowie. A końcem? ..
Z pudła wyszedłem na jesień , na złotą polską jesień. Ucieszyłem się. Opatrzność, Bogu dzięki, o wszystkim zapomniała i tak wspaniale mnie wita, że o nic więcej mnie nie pyta. Zacząłem asymilować się do nowej szansy życia, życia od nowa. Zbliżały się integracyjne święta i upragniony z, drugiej strony ogrodzenia, sylwester. Czułem w tym okresie szansę na powrót do stada i szanse, której nie chciałem spieprzyć.
Siadłem do kompa w bibliotece, zalogowałem się w necie i na publicznej stronce umieściłem slot :
„ Mam czyste konto. Jestem oczyszczony. Huuuuura!!! Wybieram się na sylwestra w góry. Jestem czysty !!!!. Siedziałem z art.148 par1. Poniosłem karę w całości teraz chciałbym się zresocjalizować. Podkreślam, że karę odsiedziałem w całości i nie skorzystałem ze zwolnienia warunkowego. Zrobiłem żle, społeczeństwo zrównoważyło moją winę, karą. Chcę do niego teraz czysty wrócić. Znam taki opuszczony domek niedaleko granicy z Czechami. Można tam ciekawie spędzić czas. Nikogo jeszcze nie zgwałciłem, i nie zamierzam, pedałem nie jestem, i tez nie zamierzam, więc się proszę nie bać. Mam własny całkiem niezły samochud i są jeszcze cztery miejsca wolne. Po kosztach paliwa : zapraszam.
Zebe Gorzka Czekolada
No i nic. A: nic, jak wiemy dzięki kapłanowi i filozofowowi , jest to pół litra na dwóch. Cisza i nic. Szkoda, że ten lubiany ksiądz i profesur nie zdążył jeszcze zdefiniować, w podobny sposób, ciszy. Może więc warto spróbować samemu? Sylwestra z sylwestrem to też przecież ciekawe- pomyślałem i wyjechałem do opuszczonej chatki przy granicy z Czechami. Pojechałem z myślą, ze jak do jednej samotności dodam drugą to już nie ma samotności i odosobnienia. A chatka- szopka była samotna od dawien dawna. Jak się w istocie później okazało - nie była ona jednak taka samotna. Przekonać się o tym miałem zaraz podczas pierwszej nocy. Wtedy w świetle latarki zobaczyłem coś małego zwinnego, z małym ryjkiem { jak widać nie wszystko na -ry- musi kojarzyć się od razu z rozgłośnią) na czterech łapkach i cienkim ogonkiem jak sznurówka z moich czarnych butów do pierwszej komunii św . To małe skubane tak sprytnie radziło sobie z odchylaniem brzegu aluminiowej folii z moim pszenno – żytnim chlebkiem ze smalcem i cebulką na śniadanie, że z podziwu i wygody nie chciałem jej przerywać. Ja się przecież myszy nie boję…
Jak ja nie cierpię myszy. Od zawsze, jak pamiętam, miałem w sobie pierwotne odczucie o szczęściu jakie daje jej fizyczne wyeliminowanie. Teraz jednak, po ciemku, wśród tej mega-ciszy-chwili odczułem wdzięczność Autorowi Wszystkich Zdarzeń. Za coś żywego i nie- krzykliwego. Wstałem jednak, wyjąłem jedną kromkę z pachnącym smalczykiem z aluminiowej folii i pozostawiłem na brudnym jak podłoga blacie; czegoś co służyło za stół. Tak mijały chwile i cały czas, a w małej chatce ani Czecha, ani Piasta.. Czas spokojnie mijał, a z myszki powoli robił się balon.
No cóż?.. Integracja z samą myszką to trochę za mało - więc : jadziem w drogę. Może niebiescy Piktowie będą bardziej miętcy?

Malutkie, małe Perth. No znowu bez przesady. Małe i może malutkie miasteczko, ale za to dawna stolica, malowanego w małej prawie sześciomilionowej Szkocji., muzycznego kraju, na ciekawej wyspie jak zakotwiczony wahadłowiec, na połączonych wodach Morza Północnego i Oceanu Atlantyckiego. To tu, gdzie trawy jest w bród, najprawdopodobnie za kilka lat w narodowym parlamencie zapanują króliki lub emigranci jeśli beztroski nastolatki z dymkiem, podchmielone nie przestaną chodzić na schab z przygotowaną torbą foliową i nadzieją. To również tu z jeszcze większym prawdopodobieństwem, za lat niespełna kilka, nikt nie będzie umiał gwuździa wbić młotkiem, a i drewna ciąć nieelektrycznie. Za to, prawie z pewnością, można znaleźć boskie trawniki jakby je sami aniołowie robili w doświadczalnym eksperymencie. Zanim takie same położą pod zranione na ziemi stopy, w niebieskiej ojczyżnie.
Perth - można by rzec – skondensowanie obecnej stolicy. Na przewagę jednak dla tej maciupinki przemawia płynąca tu rzeka Tay z trzema wielkimi i starymi mostami. Jeden z nich, stalowy, kolejowy ułożony tak, jakby miał płynąć z nurtem rzeki. Oczywiście nie ma się co obawiać, mosty te są mocno przytwierdzone do brzegów, o co zatroszczyli się mieszkańcy w gumowym obuwiu. Są tak samo urocze jak płynąca pod nimi rzeka. Oddziela ona zabudowania miasta od Kinnoulla z przyległymi wzniesieniami. Płynie zazwyczaj po swojemu- dość szybkim nurtem. W okresie przypływów się uspakaja. Jej poziom gwałtownie się wtedy podnosi i bieg powolnieje. Rzeka wtedy budzi lęk i grozę. Nie zagraża jednak miastu, a i tak wtedy prawie każdy mieszkaniec z dumą zakłada wysokie gumowce i spaceruje do ulubionego pabu, gdzie przy ciemnym guinnesie oczekuje na czas , kiedy woda z rzeki zacznie się przelewać mu przez brzeg kufla. Ona natomiast owija się za to jak pasemko mgły wokół swojego wzniesienia i płynie sobie spokojnie do zimnego Morza Północnego zostawiając Perth w gumowych kamaszach. Z tego najwyższego w mieście punktu, następnym jest chyba wieża strażacka z syreną, zwanego potocznie, nie wiadomo czemu , górą samobójców - widać całe miasto z wijącą się rzeką.
Poranek w słoneczny Perth. Nad wzgórzami z Kinnoullem wschodzi słońce codziennie w czyste nieba- dni i rozpoczyna swoją drogę. Od wyjścia spoza ściany zalesionych wzniesień do ukrycia za Saint Mary Magdalene”s. W ostatnich dniach sierpnia tego roku to prawie norma na taką pogodę. Słońce dodaje tyle uroku temu miastu. Słońce daje tyle uroku z mnóstwem zieleni, parków i kwiatów , pól golfowych,. Miasto wtedy zakwita i weseli kolorem oczy. Naprawia ducha i wznosi .
Bardzo spokojne. Dobrze zorganizowane . To tu najwięcej na świecie wydaje się na materiał odblaskowy do produkcji odzieży ochronnej i sygnalizacyjnej. Piękne... i dla ludzi . Życzliwe i tolerancyjne. Ciekawe tylko kto i dlaczego będzie mi z fury odrywał systematycznie boczne lusterka? Tolerancja z życzliwością jest tu spleciona jak dwa rzędy fagus sylvatica we włoskim Italien Garden w nie dalekim Glamis. I nie będzie tego w stanie zmienić pewien inteligentny Szkot z Rosjanką nie płacąc za półtoramiesięczną pracę przy spiralnych schodach . Aprobata dotyczy zarówno ubioru jak i otyłości , niepełnosprawności, starości i emigracji . Pary trzymają się za ręce spacerują po parkach i ścieżkach wokół Kinnoulla, depczą do kościoła, biegają dla zdrowia wzdłuż rzeki, o ile nie ściskają się czule i namiętnie mimo wszystkich odcieni szarości we włosach. Po wyjściu z kościoła już nie trzymają się za ręce. Gdzie indziej na świecie dwóch całujących się staruszków ( on + ona ) na chodniku spotka się z normalnym odbiorem przechodniów?.. Gdzie indziej na parkingu przy markecie, na świecie, dwóch bawiących się niestaruszków ( on + on ) pluszowym miśkiem nie, doprowadzi do linchu?
Życzliwość mieszkańców niekiedy bywa kłopotliwa. Zapytać na przykład dyspozytora ruchu na bas station o możliwe kombinacje połączenia autobusowego, między powiedzmy Perth a Fort William i przeżyć zakończenie bez przewrócenia się pod rozkład jazdy ze zmęczenia, graniczy z cudem. Innym razem zapytany o cokolwiek przypadkowy mieszkaniec, wywierci dziurę w brzuchu zanim wszystkiego się o rozmówcy nie dowie, włącznie z tym gdzie zostawiliśmy kota, czy w górach to też gdzie indziej może być śnieg ?. Gdy trafi na płodnego rozmówcę zamęczy na śmierć chyba, że wcześniej pies da mu do zrozumienia o pustym pęcherzu, braku płynu do podlewania drzewek i woli powrotu do kuwety, czyli o pustym żołądku. A przyznać trzeba, że psy tu zapomniały chyba o szczekaniu i kwiożerczym gonieniu za królikami. W parkach i na skwerach. No usłyszeć tu ujadanie i walkę psów jest niemożliwe po prostu.
Perth choć małe, ale nie za małe, ma jednak własny port rzeczny i własne gazety, których nikt nie czyta w Londynie ani w Trzcinicy. Ich ilość przeraża miłośników drzew i daje spore zajęcie w recyklingu. Zintegrowane. Sprawia wrażenie jakby wszyscy doskonale się znali i wszystko o sobie wiedzieli. Niektóre wiadomości, te szybsze od światła, wyprzedzają same fakty.
Między muzeum Fergussona a rondem Marshall Please z Tay Street, można tu zaryzykować stwierdzenie, że skrzyżowania są tu w mniejszości drogowej, jest brązowy akt kobiecy . Dość selektywnie potraktowane ciało kobiety. Ucięta głowa i ręce. Przód odlewu bardzo naturalny, ekspresywny , bez zaskoczeń można rzec, ale za to treściwy. Natomiast tył, co może zdziwić: z guzem na łączeniu dwóch różnej wielkości pośladków z plecami.
Jeśli więc jest to najciekawszy element, który odkrył gdzieś tam artysta w kobiecie, istotnie niespotykane na co dzień, gospodarze miasta zamiast oczekiwać na alarm przy guinnesie, czym prędzej odlew powinni obrócić. Tyłem do ruchliwego ronda. Wtedy ze spokojem można by podziwiać ten szczegół. Może być tak, że kierowcom takie jak do tej pory usytuowanie ciała kobiety odpowiada i pozwala na lepsze skupienie. Całkiem niedaleko od tego odwróconego kobiecego piękna, na głównym deptaku handlowym w Perth kolejny przykład rzeźbiarskiej sztuki, dwie naturalnej wielkości postacie męskie o odmiennych osobowościach, odlane metodą skorupową w brązie. Splecione stalową, srebrną obręczą. Uśmiechnięty, zadowolony z siebie spryt i cwaniactwo z niewidomym, niezłomnym parciem wytrwałym do przodu, mimo bólu. Praca i wyzysk w jednym tanecznym kole życia. Za to niedaleko na tym samym deptaku, na drewnianej ławeczce, nie co dalej w stronę Tay, z brązu, postać kobieca. Ubrana… i z głową. W skupieniu zaprasza do zajęcia miejsca obok, lekko uśmiechnięta prawie jak Mona Lisa , z zamkniętą książką na kolanach. Choć oczytana, widać inteligentna, nigdy nie podejmuje zbędnej dyskusji. Nikt nigdy nie słyszał, by kłóciła się, czy waliła po łbie książką, niedouczoną w języku, jakąkolwiek , porażkę edukacyjną. Podkreśla wagę milczenia w rozmowie . Pozwala usłyszeć miarowe, systematyczne, ponadczasowe

bicie kościelnych dzwonów, które jakby oderwane od toczącego się wokół życia z uporem maniaka przypominają o tym, że oprócz rzeki, która tu niedaleko, czas płynie i mija życie, to trzeba będzie jeszcze nasmarować kiedyś łożyska, bo czas płynie i z czasem dzwony spadną .
Ta z widoku ciepła kobieta z książką na łonie, która i w czasie przykrej pogody zawsze ma cierpliwość i uśmiech dla wszystkich , ma niestety gołe stopy. Czyżby chciała w ten sposób powiedzieć, że nie wychodzi się wcale najlepiej na pisaniu i życzliwości w tym mieście?
Tak więc Perth to istny Eden, gdyby jeszcze tylko zaspy, gdyby jeszcze plaże soczyste słońcem ...

Poniedziałek to gwałt zadany samemu sobie, zaraz po niedzieli. Początek wspinaczki.
Wstać rano i rozpocząć tygodniową wspinaczkę właściwie nie jest trudno . Tak sprawia czyste i morskie powietrze, które świetnie dotlenia w czasie snu. Pozwala szybko zapomnieć o śnie i nocy. Trzeba tylko kopnąć kołdrę i... gotowy do walki. Hm.. tylko kopnąć zaprzyjaźnioną przez noc kołdrę. Wcześniej lepiej sprawdzić czy nie jest to zaprzyjaźniona sąsiadka. Pamiętać należy, że nie wolno kopać leżącego, ani w brzuch nikogo..
Wstałem. Wiem, że to nic wielkiego. Chociaż...? Kto wie… jak ja wstaję to jest to przecież jakieś wydarzenie w skali każdego poranka. Nie odnotowane wprawdzie w prasie, nie zarejestrowane żadną kamerą a przecież jakość tam ważne? Kawusia, mleczko ( krowie, owcze, kozie? Kto to wie, końskie rozpoznaję) ząbki,… a jakże, piżameczka w kosteczkę, termosik, śniadanko, kluczyki, o! bym zapomniał dwóch baterii do wkrętarki, czytnika przepustki, ładowarki do komórki, coś słodkiego, no i przecież narzędzia, najlepiej wszystkie, jakie dziś potrzeba. Ale weź tu chłopie przewidź co będziesz dzisiaj rzeźbił? Jeszcze buty z metalowymi czubkami, kask , kamizelka sygnalizacyjna, okulary, pas na narzędzia no i proszę mi powiedzieć czy William Vallace musiał o więcej rzeczach pamiętać, gdy przygotowywał się do zwycięstwa nad obecnymi przyjaciółmi z sąsiedztwa …?
A nauczycielom potrzebny jest tylko długopis, a jak się porzondnie mają…
no może dwa: niebieski i czerwony.
Wychodzę jakby z przyklejonej ściany. No i wio. Średniowieczna fura, wierna jak pies czeka pod chmurką na codzienny spacer. Volvo 440, ( rocznik ?, lepiej nie pytać, w każdym razie po ostatniej wojnie z Germanami wypluła ją fabryka) z dwoma lusterkami, sterowanym czterema elektrycznymi silniczkami, każde innego koloru, po pozdrowieniach życzliwych, chodnikowych, potomków błękitnych Piktów lub Piastów. Pali na pierwszy raz, bez wystrzału. Procedura zapalania podobna do Airbusa, a z tyłu i wokół… niebieska chmura jakby paliła się, co najmniej fabryka tworzyw sztucznych. Jeszcze tylko zetrzeć z dachu GPS, tym razem to chyba była wrona. Szczęście wielkie - zamknięty szyber dach i penetrację kabiny penetrator zakończył przed wtargnięciem do środka. Nie znoszę w rękawiczkach trzymać drążka i sterować skrzynią biegów.
Myślę, że to chyba jednak nie była wrona…a tej porze, one ? i t o t o takie małe i nie czarne…
Samochód trzeba niekiedy pogłaskać, zwłaszcza te starsze roczniki i powiedzieć mu czule – Ale ty masz kopa mój kochany, oczywiście jak jest paliwo, bo jak nie to pchamy. A i on jakoś taki dziś bardziej wytrwały jakby, lepiej wyspany.
-Do roboty… do roboty ciemna maso, a co z językiem ? - mówię sobie w poniedziałek, zwłaszcza rano. Boli, boli, a no dobrze. Dobre mięso a się soli. Stal hartują zimną wodą To nic, że boli, edukacyjna porażko, bo jak boli to cię nie osłabi. Dawaj, dawaj rycerzu, czy ktoś mówił, że będzie łatwo..?
Wtedy w taki ranek już nie pijam kawy.
Czuję się podobny do lumbricus terrestris ( glizda ziemna), która nieustannie przeżuwa ziemie. Joiner. Załapałem się do pracy. Nie żuję w czasie lunchu tego samego, co ona. Jednak dostrzegam pewne podobieństwo między nami. Swoją drogą ciekawe czy ona robi sobie przerwę na lunch?, czy ona robi sobie coś na lunch ? nie, ona nic nie robi, ona tylko żuje. Każdy joiner przepuszcza przez swoje ręce ogromne ilości materialstwa , różnej maści, na wykonanie ścian, sufitów, podłóg. Naprawić w nich fragment, wstawić, skompletować drzwi i okna , skompletować i ustawić meble, zabudować obudową rury, zbędne elementy, złożyć i rozłożyć aluminiowe ruchome rusztowania i tak dalej, i tak dalej. Zawiesić, skręcić, skrócić , uciąć, podeprzeć, wywiercić , zmierzyć, przybić, dopasować, rozkręcić, skleić, rozkręcić albo zdemolować bywa i tak, że coś nie wyjdzie i się sp…. li, a do tego potrzebne było, no właśnie ile, . wkrętów? Tyle, że wątpcie czy w lata na Mazurach więcej jest komarów,.ile metalowych profili, gwoździ, płyt gipsowych, kołków rozporowych, drewnianych krawędziaków, gwoździ do strzelania, klejów, lakierów , sklejki, silikonów, wełny mineralnej, zszywek… no nie ma, co już dłużej wymieniać, przecież tu nie B&Q.

Przez ręce codziennie przepuszczam te wszystkie żelastwa, drewno, i mazie…oj, gdzie by to pomieścić ?.. Lumbricus terrestris , która nieustannie przeżuwasz ziemie, mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego porównania ?
Moja bryczka lśni jak angielska klacz przed gonitwą. Teraz sunie taka umotywowana i zgrabna, bez jakichś zgrzytów, w słonecznym poranku. A dymek z rurki jak wstążeczka gimnastyczki, faluje z tyłu ku mojej radości. Słońce pełznie nad Kinnoullem w codzienną wędrówkę. Zwinne czyszczarki zamiatają pozostałości po weekendowych libacjach. Prawie puste piętrowe autobusy (kierowane nawet przez womenn) wyjeżdżają do sąsiednich miasteczek i wsi z nadzieją, że po drodze ktoś może wsiądzie. Wokół dworców jeszcze nie-podróżni śpieszą biegiem nadrobić swoje spóźnienia. Pracownicy budowlani w odblaskowej odzieży oczekują na chodnikach swoich busów, a na rowerach młodzi mieszkańcy, z przewieszonymi przez ramię pomarańczowymi torbami dostarczają codzienne periodyki do domów, dorabiając sobie tym samym do kieszonkowego. Poszczególne arterie życia Perth i autostrada MX-8 zaczynają swój rozbieg i rytm. A na czystym niebie w bezwietrzy ranek mały koszyczek, wiklinowy- bodajże- wisi pod wielkim brzuchem jak gruszka i ciśnie mu w otwartą gardziel strumień ognia niekiedy. Nie wiadomo, po co i na co, wygląda jak by ją strasznie, grubą, nienawidził. Mimo tego nieporozumienia i tak tkwią w powietrzu. Razem bez jakiegokolwiek rusztowania, wspornika, podpory, czy słupa….? Dziwne, no nie? Nawet razem udaje się im powoli przesuwać, zawieszonym na niebie.
Dojeżdżam po mojego kumpla.. Przypadek sprawił, że mam pracować w teamie wspólnie z Jonasem, Litwinem. Tak zdecydował może los, przypadek, szczęście albo nieszczęście albo sam Najwyższy. Czas pokarze jaki to będzie zespół. Przyjechaliśmy tu trochę za póżno, bo mieszkańcy uporali się już dawno z budową parlamentu. W kraju każdy z nas miał już jedno bankructwo za sobą. Mamy być jak dzień z nocą, stanowić dobrą, zwartą całość. Dni i doby bywają różne więc z zespołami będzie podobnie. W trakcie rozmowy przy papierosie wydaje mi się człowiekiem normalnym, praworęcznym, o niezwykłej precyzji czasu i wykonania. Czegokolwiek. Przekonuje mnie o tym jego ekonomia prostych ruchów i sposób konstruowania wypowiedzi. Rozmawiamy trochę przed wyjazdem. Ukończył ekonomię na litewskim uniwersytecie. Prowadził póżniej własną piekarnie na Litwie. Za pieniądze sponsora i własne, w której bardzo dobrze zarabiano, oczywiście, że czarny, ciężki, by zapewnić poczucie sytości pracującym z dala od domów, tradycyjny litewski chleb. Chwalił się, że dobrze zarabiano też u niego na miesiąc. Wielkie markety w trosce o powiększenie dobrobytu i polepszenie życia jego pracownikom wyparły go z rynku a zatrudnionych, bez wyboru po zamknięciu piekarni, pozostawiły przy niższych pensjach. Nie ma strzaskanego młotkiem lewego kciuka. Ma równy i zdecydowany krok chodzącej skały. Od razu daje mi poznać, a może tak tylko mi się na pierwszy rzut oka wydaje, że wyraz jego twarzy będzie zewnętrznym obrazem jego uosobienia.. W rozmowie nie udało mi się go nawrócić na polski żytni chleb. Opowiadał, że starsi ludzie, jego ojciec i dziadek, jak żyli , nie lubili Polaków, bo niby coś z ich Wilnem. Nie mogą tego zapomnieć. Podczas rozmowy przygląda mi się badawczo i kieruje wzrok na mój prawy kciuk. Na nim widać ślady pięciokrotnego uderzenia młotkiem i wwiercenia się pod paznokieć. Nie wzrusza go moja dramatyczna opowieść połączona z demonstracją kciuka w opłakanym stanie. Od wieków kotlet schabowy panuje w mojej świadomości, u niego natomiast cepelinai z ziemniaków i nie potłuczonego mięsa. Nie da się jej ponoć nauczyć. I tak piekarnia padła. Rozliczył się ze sponsorem a za swoje pieniądze zarobione również na wymianie towarowej z Polską i mieszkańcami Syberii, zdążył postawić dom. Duży, z domkiem letnim i zapleczem gospodarczym, na dużej działce w małej wiosce niedaleko dużego miasta.
Stoimy pod jego przyczepą campingową, w której mieszka od dosyć dawna. Jest z niej zadowolony. Rano stoi w tym samym miejscu co wieczorem. Z czego najbardziej cieszy się chyba listonosz.
- Wychodząc z niej każdorazowo nie przeżywa szoku klimatyzacyjnego. W pewnych okresach nie będzie korzystać z lodówki, kiedy indziej znów szybko wysuszą mu się skarpetki i nie musi podgrzewać herbaty - Tak sobie pomyślałem.
Rozmowa trwa już zdecydowanie za długo. A czas biegnie i w miejscu nie stoi. Rozpoczynamy o ósmej, musimy się śpieszyć.
Przesiadam się do jego samochodu. Starszy, kiedyś myślałem że nic starszego od mojej bryki nie kręci się po drogach z wyjątkiem tych uznanych za historyczne, a tu proszę taka pomyłka. Jones samochód prowadzi spokojnie, tak spokojnie jakby wiózł akrobatów na dachu w trakcie popisu. Wyprzedzają nas prawie wszystkie samochody. Jones nie potrafi znaleźć sobie właściwego utwory do słuchania. Coś go niepokoi. Wreszcie Celin Dion uspokaja sytuację i przypuszczam, że będzie mu się podobać długo, może nawet stanie się jego ulubioną. Już myślałem, że muzyka i osoba wykonawczyni rozluźni go jeszcze bardziej i odwróci jego uwagę od sytuacji na drodze. Nic podobnego. W pewnej chwili, na krótko, zaniepokoił się, odwrócił wzrok tak jak to czyni robot całym korpusem. Wyprzedzał nas dżip z dwa razy większą przyczepą. Wyczułem w nim lekkie zmieszanie. Starałem się go pocieszyć , że to przecież nie rowerzysta, ani nikt z taczką.
- Co oni tam wożą w tych zamkniętych i nie całkiem szczelnych przyczepach? Zapytałem głosem pokornego głupka, unikając zadanie pytania zasadniczego.
- W tej akurat wiozą konie.- odrzekł z taką pewnością, jakby znał wszystko najlepiej- Ale też mogą wozić psy, ślimaki karaluchy i koguty po niedzielnych wyścigach. Tak!.. to na pewno z wyścigów. Odparł zdecydowanie i głosem nie pozwalającym na zwątpienie mój dobry sojusznik spod Grunwaldu.
W międzyczasie samochód z przyczepą powoli wychodził przed nami . Z niedużego bocznego otworu w przyczepie wystawało coś takiego obślizłego, okrągłego z dwoma otworami, z których w każdej chwili mogła się wydobyć mgiełka pary. I tak dżip powoli znalazł się przed nami zajeżdżając nam prawie drogę. Między drzwiami z tyłu w szczelinie między nimi wystawał sobie skręcony jak w małpie netu ogonek, tego samego właściciela co szczegół z dwoma mającymi parować dziurkami.
- Wyścigowy zawodnik.? Pomyślałem podczas jazdy - A jedzie do rzeżni , hm….
Przyjeżdżamy do pracy przed czasem. Całkiem nowa praca. Jones wypala papierosa startowego i ma jeszcze czas na zmianę obuwia. Na czas jazdy samochodem ma na sobie kapcie szaro-granatowe, filcowe, rękodzieło zaiste własnej roboty, lewy i prawy taki sam . Widzę ,że nie znalazłbym takiej drugiej takiej pary w zjednoczonej Europie a kto wie czy na całym świecie?
Ruszamy zdecydowanym krokiem na teren budowy. Zabieramy nasze laptopy, czyli skrzynki z narzędziami. Moja czarna wyciąga mi ręce do kolan. Jego szara, lekka mógłby z nią razem tańczyć opanowanego twista. Chwalił się ukończonym kursem na akordeon i tańca. Na co mu nie byłem dłużny i rzekłem
- Wiesz , a ja wygrałem konkurs piosenki radzieckiej w Zielonej Górze zaraz po wojnie. - Stajemy z poziomicami pod pachą i piłami do cięcia w drugiej ręce, pewni przed offisem budowy, jakbyśmy przyszli zwerbowani na wojnę.
- Pójdę ja do toalety, zobaczyć co tam nowego… - Powiedział Jonas. I jak powiedział tak zrobił. Wrócił po minucie. Za nim wyszedł subkontraktor. Jak się póżniej okazało namiętny zwolennik w stosowaniu ostrych musztardowych sosów.
- No i co tam – zapytałem go po powrocie.
- Bez maski nie wchodź. 3 : 0 dla Celniku- odpowiedział przeczytawszy toaletowe grafitti. -W temacie sex , tak jak wszędzie –Dodał
- A wiesz, wydaje mi się to niesprawiedliwe, że to faceci muszą płacić w burdelach za obopólną przyjemność, czemu tym się nikt nie zajmie?- Jones zrobił posępną minę.
- No wiesz,- odpowiadam, niosąc mój ekwipunek narzędziowy - jak tam wchodzisz to znasz reguły, więc po co wchodzisz jak nie znosisz reguł, chcesz być Lenin? .babeczki oczywiście, że mają w tym swoją przyjemność, ale czemu do niej się przyznawać, nie lepiej udawać że się ciężko pracuje, wtedy należą się pieniądze. A tak w ogóle, to kto miałby się tym zająć formalnie, kobieta czy mężczyzna? czujesz solidarność płci, My tu mamy: jeden się wstydzi, że płaci a drugi, że bierze. Neutralny byłby tylko tranwescyta, trochę ich przybywa więc może kiedyś…?. Uspokoiłem temat na razie. Gdy tak szliśmy wzdłuż kolejnych kontenerów offisu.
Jak to na nowej budowie bywa udaliśmy się do pokoju szkoleń. Może było nas tam wszystkich, ja wiem... z pięciu. Szkolenie dotyczyło przepisów bezpieczeństwa na terenie budowy. Prowadził je młody Szkot o twarzy nie typowej dla jego nacji bez tatuażu, piegów, bardzo mało mówił i był nie-miedziany. Grupie puścił wideo z komentarzem w języku angielskim. Dla nie znających języka, czyli tylko dla mnie, posiadał wersję narodowe przepisów. Taka sobie teczka z foliowanymi kartami . Przeczytałem pierwszą kartkę , zgłupiałem. Wziąłem następną : to samo. Nie kumam.
- Jones zobacz, przeczytaj co mi dali …
. Zwróciłem się do niego. On doskonale zna język polski z czasów wymiany handlowej, międzynarodowej, na poziomie targowisk. Posługuje się nim jednak tak, że nie potrafi wyrazić odczuć i emocji. Zobaczył przez ramię teczkę z zafoliowanym tekstem instrukcji.. Przysunął ją bliżej, zmarszczył jeszcze mocniej czoło nad brwiami i nie bacząc na instruktora zarechotał apetycznie śmiechem. Można było wyczuć, po chwili, w salce dość kłopotliwą sytuację Odsunął od siebie otwartą teczkę na stronie gdzie przerwał czytanie. Na kartce A-4 dużymi drukowanymi literami niebieską wyraźną czcionką widniały poważne słowa instruktażu :
* Skuteczny wóz parking jest zaopatrzony w umiejscowienie i dostępny przez ten zniżyć brama z dziedzic ulica. Dostęp do umiejscowienie jest przez ten wydać brama przy ten zabezpieczenie wydział
* Skuteczny musi być znak w i na zewnątrz ten zabezpieczenie wydział
.
Pozostało już tylko podpisem przekonać wszystkich, że wszystko rozumiemy i wszystkie nieszczęścia bierzemy na siebie. Na koniec prowadzący szkolenie rzuca od niechcenia przed nami zdjęcia. Makabryczne. Na samym wierzchu: ludzka cała dłoń , wszystkie cztery palce na swoim miejscu i kciuk. Wszystkie tylko, że bez skóry.
Wchodzimy na teren budowanej szkoły. Od razu rzuca się w oczy porządek i spokój. Mamy do wytyczonych na podłodze obrysów pomieszczeń stawiać do samego dachu metalowe konstrukcje ścian i następnie przykręcić do nich gipsowe plaster board. Nihil novi jak ktoś przed nami powiedział. Pracujemy w dużej przestronnej i dobrze oświetlonej hali, do której wlatuje światło przez świetliki w dachu. Jonas ustawia rusztowanie, ponieważ ściana będzie dość wysoka na około cztery i pół metra.
- Daj ja ciebie pomierzę. Powiedział z scafo Jonas.
- Czyżby chciał mi zrobić trumnę- Pomyślałem
- Każda będzie druga.- Powiedział gdy brałem długie metalowe profile o kieruję się do piły, by je skrócić. To jakies dwadzieścia metrów drogi między poukładanymi materiałami .
Miał do zmierzenia kilka takich samych sztuk.
- Każda będzie druga – Dodał ponieważ wszystkie miały być takie samej długości.
Na krótko przed dotarciem na miejsce daje się słyszeć głośne:
- Kurwa mać. -I z trzaskiem na betonową posadzkę wali się coś ciężkiego. Głos dobiega mnie nagle z miejsca przy ścianie. Tam tańczy z oknem , nie mogąc go właściwie osadzić , ktoś z okolic prawdopodobnie Śląska.
-No to mamy kumpli .Pomyślałem.
Przecinam profile. W całej ogromnej hali to jedyny jak na razie hałas niszczący błogą poniedziałkową ciszę. Wracam z powrotem. Jonas czeka na materiał.
-Śmierdzi, śmierdzi. Słychać głośno - Słyszę z kierunku gdzie stoi grupka gawędziarzy na budowie. Jeden ze stojących z rękami w kieszeniach po zwróceniu na niego wzroku skromnym, podejrzliwym uśmiechem daje potwierdzenie, że nie wstydzi się tego co powiedział głośno, a usytuowanie rąk zaświadczyć ma o roli i pozycji jaką sobie przypisuje. Odczułem, że jest ono kierowane pod moim adresem i odebrałem to jako ostrzeżenie: o nie zaakceptowaniu.
Montujemy kolejne ściany i praca przebiega rytmicznie przecinana przerwą na brek i lunch. Przychodzi upragniony koniec pracy w poniedziałek. Pakujemy swoje laptopy z powrotem do wozu. Kolega oczywiście wciska się w swoje filcowe papcie, pozostawiając robocze buciory w bagażniku ze stratą dla środowiska naturalnego. Moje zostały na swoim miejscu. Ledwo się wciska w fotel z wielkim sapaniem i marudzeniem. Już za chwilę stęka a to nóg nie idzie wyciągnąć, ( a co to trumna – myślę ), a to za wysoko siedzi i bredzi, a to mu szkocka muzyka szkodzi. Tak niekiedy sobie nerwowo kombinuję, że gdyby dbałość o pokój na świecie i dobrosąsiedzkie stosunki z jego krajem, to zasiadłbym za kierownicą a jemu kazałbym iść pieszo.
Przesiadka pod jego karawanem nie trwa długo. Myk, myk i już sam trzymam kierownicę mojej ukochanej. Pogoda utrzymała się do popołudnia co istotnie ponoć przeczyć ma wszelkim regułom. Podjeżdżam pod okienko mojego probostwa, do chatki, po relaks i nastrój.
- Co na obiad ? kupiłeś chleb po drodze? no... piwa nie ma w domu– mamroczą oderwani żywcem od netu moje dwa cienie. No cóż, -myślę- zmiana dekoracji-, teraz kolej na kucharza. Wcielam się więc w nową rolę i zaczynam usuwać piramidę naczyń w zlewozmywaku. A cienie po grze wstępnej znów przykuły się do szklanych okienek na świat.
Jeszcze z jakieś półtorej godziny i znów sobie słodko pomyślę o relaksie, w spotkaniu trzeciego stopnia z moją, podusią.

Wtorek to próba góry.
Mój Szkocki kolega, joiner, małego wzrostu, ma brata, starszego i bardzo podobnego do siebie. Wczoraj wcześnie z rana nie patrzał na mnie zbyt łaskawie, wiadomo konkurencja z zagranicy. Póżniej , dzięki mojemu natarczywemu : hał are you, - zmiękł. Najpierw odpowiadał spojrzeniem a później zaczął się uśmiechać. W końcu odpowiadał z uśmiechem na każde pozdrowienie. A jak oddał , poproszony, część swojego plywooda, to już była prawdziwa międzynarodowa przyjaźń. Wiedziałem, że z powodów grawitacyjnych na więcej lepiej nie liczyć. Biedny jest ten mój Szkocki kolega, joiner. Nigdy nie przyszedł do pracy z żoną, więc nie wiem jak ona wygląda i co o nim sądzi. Myślę, że jest do niego bardzo podobna Nie wiem czy mają dzieci. Przyjeżdża z bratem firmowym srebrnym busem i parkują go na parkingu w strefie dla zatrudnionych. W zasięgu mojego wzroku. Nie wiem ile ważą razem ani każdy z nich z osobna. Kiedy tak patrzę, na obojętnie którego, z obojętnie której strony, dziwnym trafem przypominam sobie wczorajszy ogromny balon z wiklinowym koszyczkiem na czystym niebie, z samego rana. W busie mają mały shop z elektronarzędziami, narzędziami i materiałami. Czego tam nie ma? Tam musi być wszystko skoro nie widać sufitu. Zawsze rano wychodzą na tył busa a jeden z nich, ten który tak skąpił uśmiechu i pojednawczego języka, zaczyna ceremonie zapinania pasa z narzędziami na biodra. Skórzany pas z tyłu wisi na dziwnie małych pośladkach , z boku na dwóch biodrach i schodzi nisko pod miękki ogromny fałd w granatowej koszulce, nieco mniejszej od namiotu. Skórzany pas, nie obciążony nadmiernie, jest tak pomyślany, by ułatwić pracę fizyczną eliminując zbędny czas na szukanie narzędzi w tracie wykonywania prostych ruchów roboczych. Jak ktoś się bardzo postara to można w nim zmieścić jednak sporą ich ilość. Mój Szkocki kolega -joiner, w tej części widać stara się za bardzo. Zakłada 0 pas z narzędziami na swoje dwa biodra w takiej ilości jaką sam posiadam w czarnym dużym ,boksie narzędziowym, który bardzo dobrze się czuje w bagażniku samochodowym. Tak sobie myślę, że on chyba chce w ten sposób działać psychologicznie na otoczenie.
Dzień wydaje się zapowiadać przyjemnie. Słońce wzeszło i świeci pewnie na swoim niebie. Wiatr niesie wilgotne powietrze, nie zaryzykowałbym dziś narzekań na przykrą pogodę. Ciepło przy tym powoduje, że mewy siadają byle gdzie, albo tańczą na niebie figlarnie Leniwe wrony bez szabel u boku, zarozumiale spacerują po asfalcie jak generałowie na paradzie wojskowej. Gdzieś bardzo wysoko na niebieskim fragmencie kosmosu z zachodu na wschód, prawie bez dźwięku, i z wschodu na zachód równie cicho i starannie przesuwają się pasażerskie odrzutowce. Wymieniają się ludziska między dwoma kontynentami. Nie lepiej to siedzieć na miejscu?
Diabeł spaceruje po parkingu. Młody , nie więcej niż czterdzieści lat mężczyzna, placowy. Właściwie to ma podobne zajęcie co mewy, wrony i sroki Chodzi szybkim i krótkim krokiem w grubym, granatowym, jednoczęściowym kombinezonie, z długim chwytakiem, przypominającym kowalskie kleszcze. Zbiera pozostałości po nie zjedzonych posiłkach na parkingu. Bardzo szczupły, prawie kościsty na twarzy. Twarzy nie ogolonej z ciemnego zarostu i włosów brudnych, nie ostrzyżonych, długich i sterczących jak w szczotce. Wąskie i krótkie usta na twarzy oraz ciemne, podejrzliwe jakby spojrzenie nadaje mu cech postrachu ptactwa..
Wraz z Jonasem idziemy do pracy na teren budowanej szkoły. Pod pachą trzymam malutką czarna wkrętarkę, a w ręce takie nosidełko z podręcznymi narzędziami. Mój litewski kolega niesie malutką skrzyneczkę z podobną zawartością. Przed nami krokiem krótkim, jakimś dziwnym i ociężałym, nie wiem, czym spowodowanym, może założonymi nakolannikami i butami z metalowymi noskami, idzie mój szkocki kolega - joiner z całym arsenałem joinerskiej broni, z której najbardziej eksponuje się kołyszący z boku, w metalowej obręczy pasa, młotek, jedyna atrakcja dźwiękowa tego rycerskiego marszu, oprócz szurającego obuwia po asfalcie. Wygląda 0 0 tak jakby zapomniał konia. Kierujemy się w stronę toalety. Wchodzi się do niej po drewnianych cztero-stopniowych schodkach. Mój szkocki kolega po fachu wchodzi przed nami. Zostawiamy go samego na stopniach w trosce o nie same z uwagi na ich niewielką grubość. A i toaleta nie należy do największych, trochę większa od turystycznych. Zresztą, po co tam wchodzić, lepiej na zewnątrz ściskać nogi w kolanach, by nie zrobić tam ze śmiechu w bieliznę tego, co można by komfortowo w pisuarze. Jakimś cudem wychodzi. Majstruje coś rękami pod granatowym namiotem między narzędziami, skórzanym pasem i krótkimi udami. Z głową podniesioną dumnie w geście ulgi i zadowolenia schodzi po jęczących z bólu drewnianych około trzyipółcentymetrowych stopniach.
I nam wtedy też, chwila ciężka się wreszcie kończy i przysparza, szczęścia.
Na teren ścisłej budowy każdy pracownik wschodzi przez bramkę. To takie sobie sprytne obrotowe urządzenie, które po odblokowaniu specjalną kartą z zapisem magnetycznym, przez obrót umożliwia przejść tylko jej jednej. To jest niezbyt wygodne w sytuacji kiedy transportuje się w ręce narzędzia. Ta bramka byłaby dobra oczywiście do wypuszczania modelek na wybieg ubranych jak „do rosołu” ale nie ludzi z rozmiarem pasa powyżej dziesięciu decymetrów.
- Czy dojdzie kiedyś do takiej sytuacji , że trzeba będzie rozbierać całe to skomplikowane urządzenie by wyłuskać z niego mojego szkockiego kolegę - joinera z pasem skórzanym na dwóch biodrach, to się jeszcze okaże – Pomyślałem.

Przechodzimy z Jonesem przez bramkę i wchodzimy do środka przyszłej szkoły, która na razie trochę straszy surowym, metalowo- betonowym szkieletem. Kierujemy się do tuols boksu by uzupełnić narzędzia i pójść na miejsce pracy. Po drodze mijamy team elektryków. To Mark i Deivid. Mark jest Portugalczykiem. Pracował już w Brazylii, Kanadzie. Nie wiem czy pracował u siebie. Deivid, sympatyczny Irlandczyk, który tak dobrze opanował polskie: dzień dobry, w wymowie, że sądziłem na początku, przed poznaniem, że jest Kaszubem. Bez tortur przyznał mi się, że jest byłym alkoholikiem i nie pozwala sobie już na polubienie tych niesmacznych płynów. To można było właściwie na pierwszy rzut oka zauważyć po jego maślanych ustach i wirtualnych oczach, które pozostają po tej wesołej chorobie. Bardzo życzliwa dwójka ludzi, która będzie wyróżniać się tym, że prowokuje do wymiany zdań i dzieli się bez skrępowania, mądrymi, pewnymi i skrywanymi informacjami z budowy.
Mamy dziś do wykonania ze scaffo sześciometrowej wysokości ścianę wokół świetlika w dachu oraz zrobić wykończenie z plaster boardu metalowych kształtowników, dużych beam, które klamrują dwie na przemian - ległe ściany budynku, w części przy dachu. Aluminiowe rusztowanie już stoi przy ścianie w odległości niespełna kilku centymetrów. Po zrobieniu metalowej konstrukcji musimy w pierwszej kolejności przykręcić woolboard a póżniej duraline. Obie płyty są tych samych ogromnych gabarytów, większych chyba nie produkują, do ręcznego transportu . Z tym jednak, że ta druga jest nie co grubsza i wykonana w innej technologii co robi ją zdecydowanie cięższą. Podawanie jej wzdłuż ściany i scaffo w ciasnej szczelinie miedzy kolejnymi rurami rusztowania rękami rozłożonymi w geście serdecznego powitania nie należy do najłatwiejszych w życiu. No a prawdziwą słodycz będzie się przeżywało jak wciągnięty duraline okaże się żle sformatowany. Wtedy to młotki lecą, i nie tylko, a także fundamentalne słowa przekleństw. Jeden bluzga drugiego. Ten co mierzył tego co ciął, a ten co ciął tego co mierzył dla równowagi, równouprawnienia, spokoju i pokoju na świecie i tej budowie.
- Macie coś prostego- Przychodzi z prośbą Michał. Mamy takie same zawody. On pracuje z Barrym, szkockim, wesołym, joinerem przy montażu fragmentów play wood w ścianach. Mieszka w Edynburgu. Godzina drogi samochodem jeśli jedzie bez awarii. Szesnasto letni Ford Fiesta z portalu internetowego: Oddam za darmo. Teraz przyszedł z Ryśkiem. Wspólnie jeżdżą jednym samochodem do pracy.
- Jaka długość cię interesuje? zapytałem. Mój litewski kolega z wysokości sześciometrowego nieba ze ściągniętymi na maksa ustami i zdalnie sterowanymi oczami, ostrym jak czarne wkręty spojrzeniem, przerwał mierzenie i obrócił bez zgrzytów swój korpus w kręgosłupie z kamiennym milczeniem. Nie lubię jak on nic nie mówi. Wcześniej jakieś dwadzieścia minut temu był tu Rysiek, który za darmo roznosi po budowie zarazki nazwane od jego nazwiska: wirusem Szpytmana. Wynalazca sposobu przykręcania płyt gipsowych do powietrza i wkręcania wkrętów na lewych obrotach wkrętarki.
- A tych dwóch, co za jeden ? - Zapytał jego wysokość Jones. Wokół świetlika i pod nim na posadzce zrobiło się niezręcznie cicho, tylko nasze oczy spojrzeniami walczą w powietrzu.
- No wiesz jakieś trzy metry, dobre trzy metry bym potrzebował … Bojaźliwie powiedział Michał rzucając krótkie spojrzenie na obszar dyplomacji litewskiej.
- To bardzo długa długość, na budowie tu coś idealnie prostego znaleźć jest trudno. Mam laser o zasięgu prawie sto metrów, no może nawet więcej, mogę ci te trzy-cztery metry uciąć i tak zostanie mi jeszcze prawie sto… Powiedziałem tak jakbym informował go o pogrzebie, najbardziej przekonująco jak mogłem.
Przez krótką chwilę widać było na twarzy kolegi odcień nadziei, który tak szybko minął jak cienie chmur goniące się po górach w słoneczne dni. Nie wiedziałem czy spowodowałem w nim oczekiwaną rzeczywistość, czy uśmiech z tego, że dał się na chwilę wkręcić. Michał odszedł szukać dalej swojego prostego trzy i pół metra a ja z moją drugą połówką teamu skoncentrowałem się na swojej działce.
- Która godzina? – Palnąłem w końcu jakby z grubej rury. Pytam Jonesa a ten nie wiedząc, że to pytanie działa na sytuację tak jak trzeci przewód w instalacji elektrycznej, odpowiada po krótkim namyśle
- Dwunasta trzydzieści pięć- Patrzę na moją komórkę i już wiem, że po raz kolejny zgadł godzinę ze szwajcarską dokładnością, myląc się o dwie minuty.
- Idziemy palić- Powiedział choć wie, że ja nie palę- Póżniej przykręcimy jeszcze jeden wool –board i idziemy na lunch. Zszedł z niebieskich wysokości rusztowania. Zdjął swoje granatowo-żółte rękawiczki z uciętymi opuszkami i położył je starannie na swojej czarnej skrzyneczce z narzędziami, w której ma taki porządek jakby miał w niej narzędzia chirurgiczne, a sam był lekarzem.
- Zebe, czy ty może możesz mi powiedzieć gdzie jest c-studs? Powiedział.
- O co do cholery mu chodzi? Pomyślałem
- ?…jakieś dwa , trzy leżały godzine temu autseid. Nie skumałem do końca. Powiedziałem tak na wszelki wypadek gdyby chciał się tam wybrać.
Koleś nie odpowiedział. Zmarszczył czoło nad swoimi jasnymi brwiami i skupił się na paleniu red-whita, którego trzymał w prawej ręce w geście w jakim to robią zazwyczaj kobiety. Staliśmy oparci przy nie wprawionym oknie. Spoglądał przed siebie, daleko. Nie wiedziałem czy widzi zakręcającą wokół półwysepki, przed szkołą, rzekę i dalej wzgórze z wieżą Williama Wallacce, który za zabicie swojej żony pokazał mieczem zabójcom ich miejsce na wyspie, w końcu poległ jak bohater, a następne pokolenia tych okrutników teraz przyjeżdżają tu w pokoju, do pracy i spoglądają na jego długi, nie zardzewiały wcale od stuleci, miecz w wieży z jego imieniem. Czy też może Jones szuka swoich myśli, by je zobaczyć i zamknąć się z nimi w ciasnym płaszczu samotności.
Kończy się dzień pracy. Ręce wlokę po asfalcie jak sznurówki z moich czarnych butów do pierwszej komunii. Jutro znowu. I tak będzie dzień za dniem. Tak więc, właściwie, to co się kończy? Na nowo trzeba pchać wózek z pracą. Ona się nie skończy i nie minie. Przeżyje człowieka. Co tak naprawdę mija, a co jest? Czy mija czas ?
O nie…! mija tylko życie, trawa, skrzydlaty szybownik, człowiek, życie pojedyncze najpierw coś zmienia… mija… i w końcu się kończy. Zycie nie umiera.
Dojechaliśmy cali i zdrowi pod karawan Jonesa. Nie całe pięćdziesiąt metrów od niego.
- Zebe- Zagadnął nagle- ty mnie podwieź dalej, ja mam dziś narzędzia. Powiedział kolega. O Boże! Śrubokręt i młotek na krzyż. Wszystko trochę cięższe od kuchenki turystycznej.
-Oj ty przyjacielu w góry to se weż lektykę i szukaj chętnych - Pomyślałem odjeżdżając dalej w drogę.

Środa to położenie równowagi przy ważeniu. Wejście na szczyt. Na szczyt, z którego widać już ten całkiem ludzki, friday z cashem.
Niebo dziś jakby połknęło słońce. Duszno i bez wiatru. Ciężki dzień, jak sto pięćdziesiąt się zapowiada . Jedziemy znów do pracy. Przez brudne szyby samochodu obserwuję mijające pola, a na nich długie foliowe tunele przypominające pozostałości po wylince długich węży. To uprawy malin i truskawek na farmach. A tuż obok stado czarnych krów na zielonej trawie. Czasem któraś, jak lassem machnie nad swoim grzbietem, ogonem, próbując odstraszyć natrętnie wbijające się w ciało, muchy. Pewnie, że much z tej odległości nie widać ale po cóż by machały ogonem ? One w ten sposób nikogo nie pozdrawiają przecież. Zastanawiają mnie; jak można robić w tych warunkach mleko, i to w dodatku białe? Samochód kolesia jedzie pewnie do przodu mimo swoich osiemnastu lat. Tylko niekiedy daje odczuć szarpnięcie przy kolejnej zmianie biegu w niesprawnej automatycznej skrzyni biegów. Na horyzoncie wznoszą się i jadą razem z nami wzniesienia małego, zielonego pasma. Przed nimi szeroka, srebrna Tacy na podkreślenie i wyróżnienia zieloności w krajobrazie. Na drodze po zderzeniu z szybko jadącymi samochodami mijamy martwe młode sarny, do szkoły będzie ich tym razem trzy. Bażanty, króliki, wrony, lisy i wiele innych między innymi w ten sposób przegrywają walkę z człowiekiem. Jak można jeździć tak szybko i nie zdawać sobie sprawy z zagrożenia?
Droga zajmuje nam niecałą godzinę. Przyjeżdżamy na parking przed budową na swoje miejsce. Parking ma swoje sektory. Jest więc sektor dla menedżerów, osób wizytujących, oraz szarych mrówek czyli elektryków, hydraulików, posadzkarzy i oczywiście joinerów. Pogoda się pogarsza i w końcu na asfaltową nawierzchnię spadają pierwsze krople deszczu. Powietrze natychmiast staje się znośniejsze. Za to nam nie chce się wychodzić na deszcz. Mamy nadzieję, że może minie. Na przedniej szybie samochodu, jak mokra gęsta firanka, deszcz, zdaje się przekonywać, że próżna ta nasza nadzieja. Jednak wychodzimy. Trochę zmoknąć w końcu to nic złego. Szybkim krokiem przez bramkę, już bez toalety zmierzamy pod dach szkoły. Na betonowej posadzce w miejscach, gdzie nie dokończono dachu zaczynają się tworzyć duże kałuże. Wiatr swobodnie pędzi przez nie wstawione jeszcze w otworach drzwi i okna. Jakiś czas jeszcze będziesz się tu panoszył.
- Weżmi Zebe ten boks ze gwużdziami do gana… Jones pokazuje palcem czerwone pudełko na palecie, zaraz przy tworzącym się rozlewisku wody.- Ja pójdziem poszukać t-studa i wool-boarda.
Deszcz na metalowym dachu kombinuje dziwną muzykę. Spada z dźwiękiem na rusztowania i głośno bulgocze w plastikowych rurach odpływowych . Jest ciepło. I jest muzyka wody i bałaganu nie do podrobienia. A wszystkie ściany i złożone na zewnątrz metale, folie, arkusze drewnianych płyt w całości dają niesamowity, grany na niezwykłych instrumentach utwór dla znajdujących się w środku, w jakiejś, akustycznej puszce, słuchaczy.
Stoimy przy otworze drzwiowym a przed nami już ściana deszczu. Jones zaczyna kontemplować palenie. Dym z papierosa podnosi jego skupienie do obszaru magii. Nic nie mówi. Trudno przeniknąć myśli tego człowieka. Jeszcze trudniej zrozumieć, dlaczego nie cierpiąc polaków zdecydował się z polakiem pracować. Patrzy w tą deszczowo- zamgloną dal nie dając poznać po sobie, jak mu ciężko, i że może za czymś tęskni. Ten deszcz jednak sprawia, co poznać po jego miękkim spojrzeniu, że mimo swojej skorupy jaką daje każdemu odczuć, teraz w tej chwili czuje się ogólnie zmiękczony. Rzuca w końcu niedopałek daleko przed siebie. Spoglądam nad belki rusztowania a tam nie widać nadziei ani słońca na najbliższe chwile.
- Idziemy- Krótko i wyrażnie powiedział nie zwracając uwagi, czy mam na to ochotę. Zabrałem pod rękę narzędzia i poszedłem za nim choć i tak cały czas słuchałem jeszcze kropel deszczu w zderzeniu z konstrukcją scaffo i drewnianym podestem przy otwartym otworze drzwiowym szkoły.
Byle do breku.
W powietrzu jest jednak dużo tlenu więc pracujemy bez zbędnego meteorologicznego obciążenia. Na szklanym ogromnym sklepieniu deszcz rozlewa się z muzyką w niewidzialne prawie rozlewisko. Z początku nie mogę opanować strachu, czy za chwilę ta cała, nawarstwiana z dźwiękiem nad głową kałuża, nie zwali mi się tu na mnie, co może być okropne i mokre. Wyobrażania nie daje mi spokoju. •••••••••Niepokój dopiero mija po czasie.
¬¬¬- Zebe, czy ty może możesz mnie potrzymać? Jones wkłada do ust cztery wkręty, piąty ma już włożony na magnetyczną końcówkę we wkrętarce. Wolną ręką trzyma prawie czterometrowy, metalowy profil, który musimy przymocować pod świetlikiem na znacznej wysokości. Ten sielski obrazek wskazuje, że oczekuje pomocy, mam trzymać drugi koniec tego długiego metalu. Całe szczęście ,że chodzi o ten długi metal. Po czasie kształtownik cały zawisł na swoim miejscu. Jeszcze następny. I następny . Póżniej poprzeczki i można będzie za niedługo zamknąć plaster boardem kolejną dziurę wokół szklanego świetlika. A to już po śniadaniu.
A tam dalej leje i leje. Wszystkie prace na zewnątrz zostały przerwane. Woda w środku, która gromadzić się zaczyna w sporych ilościach, zaczyna podmakać gotowe ściany. Jej ilość tak szybko się powiększa , że nie można jej zebrać specjalnymi, podobnymi do odkurzaczy, zbierakami.
- Ale czepie- Jakby powiedziała pewna niezłomna kobieta.
Upragniona pora śniadania. Jones włącza w samochodowym odbiorniku znowu Celin . To już idzie z tą płytką w zboczenie odsłuchowe i działa mi na pogorszenie słuchu. A zresztą i tak mi się nie chce dziś gadać, o przykręcaniu- rozkręcaniu, ile jeszcze wkrętów zostało, czy nie spadnie nam na podłogę sufit, a gdzie zostawiłem poziomice, a czy kupie, a czy się znajdzie i tak się to kręci jak szambo w oczyszczalni ścieków. Zadowolony jestem, że mu smakuje kanapka ze szkockim chlebem niewiele różniącym się od naleśnika, z kwaśnym majonezem, którego zapach natychmiast roznosi się w samochodzie. Zarcie tak zjada jakbym lubił kwaśne naleśniki. Nalewam sobie z termosu herbatkę do metalowego kubka i stawiam go pełny na podłokietniku w drzwiach. Sam odwracam się w taką stronę by nie dojrzał co mi smakuje, a na co miałby zwierzęcą chęć, zjeść mi mój ojczyźniany żytni chlebek, specjalnie wybierany, najciemniejszy, niski i jak się da pęknięty. Okazy piekarskie, z metką cebulową lub pasztetową wędzoną, z zapachem takim, że no nie mogę już, tego nie da się dokładnie opisać … idę, muszę sobie zrobić, właśnie teraz, jedną kromkę…
A on dalej wpiepsza te naleśniki z kremem. Piętnaście minut mija jak szybki sen., a my dalej do boju. Deszcz trochę zelżał i kropi jak przez cienkie sitko polewaczki. Wracamy do naszego świetlika. Jak zwykle Jones dzielnym krokiem, pięć metrów z przodu przede mną. Kiedyś menadżer zauważył, że chodzę za nim jak cień. Odpowiedziałem mu bez namysłu, że to nie tak , ja jestem VIP-owiec a Jones moim seciuritas. Jones na co dzień w pracy nosi czarną kamizelkę na narzędzia przypominającą kuloodporną.
Wchodzimy po schodach na piętro. Na klatce schodowej Michał z Barrym przykręcają play- woody do zamocowania grzejników. Michał skupiony na cięciu grubej sklejki nie zwraca uwagi na przechodzących. Nie zatrzymujemy się, idziemy dalej choć jego kolega próbuje nas wciągnąć w bezsensowną rozmowę. W głębi korytarza mój szkocki kolega – joiner sprawia pozory jak by chciał zamienić kilka słów rozmowy. Nie odmawiam mojemu sympatycznemu koledze i zmierzam do miejsca, gdzie się wygodnie usadowił na drewnianym joinerskim pomocniku. To taki niezawodny i często stosowany przez szkockich kolegów, wykonany samodzielnie, element drewniany, rodzaj takie stołka czy podpórki do cięcia i zbijania. Konstrukcja tego szczegółu jest chyba ich własnością, tej kultury technicznej i chyba nigdzie w tym stylu nie spotykana. Mój szkocki kolega – joiner ma grubą szyję i jeszcze grubszy głos. Ledwo potrafię go zrozumieć. Pytał mnie; coś o ryby, prawdopodobnie ? Odpowiedziałem oczywiście pozytywnie, nakręcony jestem na odpowiedz, yes, ok. Wprawdzie niczym się nie zdradził, że pilno mu do pracy, ale i tak poszedłem. Tematu nowego, i tak ,nie mogłem znaleźć.
Jonas w tym czasie już się wgramolił na scaffo i nieufnie patrzy na mnie jak na powrót marnotrawnego.
- No to robimy.- Odrzekłem, by nawiązać stosunki dyplomatyczne i zacząłem się krzątać wokół stołu do cięcia i moich podręcznych narzędzi.
- Nie tak Zebe, ja czekam tu na ciebie i nie mogę pracować a ty gdzieś łazisz. Odrzekł Jones z wysoka zaskakując mnie czystą polszczyzną. Musiał to sobie wcześniej na spokojnie ułożyć. Podaje mi wymiary a ja przycinam kolejne kawałki płyt i podaję mu na górę. Ciągle to samo, choć za każdym razem inaczej. Nie rozmawiamy. Nie dyskutujemy o byle czym. Wymiar, cięcie, transport i przykręcenie, albo wymiar, cięcie, transport i … znów się coś spier….. .
-Taki dzień jakiś smętny i ciężki. Nie ma słońca.- Rozmawiam sam ze sobą - chyba zachowujemy się pod pogodę? e tam..pogwizdam sobie.
Ledwo zacząłem moją solówkę a mój kompan przerywa nagle pracę i patrząc mi prosto w oczy mówi:
- Zebe! Przestań gwizdać! Lepiej weź się do pracy. Albo idź do bosa niech ci da inną pracę, ja tego nie chcę słuchać.
Mogłem go właściwie posłuchać. Po godzinie pracy wisiałby przewieszony przez rusztowanie jak mokre pranie. Mam jego gadanie tam, gdzie kończy się kręgosłup. Przerwałem jednak gwizdanie. Deszcz miał się ku końcowi. Wkurzony do białości; jak może nie podobać się komuś moje gwizdanie? .Chciałem tylko w ten sposób do śpiewu zachęcić skowronki. Przecież nie śpiewam Och gdybym był tak zdolny jak Winnetou. Miałbym go tu bardzo szybko na dole, o wiele za szybko- Pomyślałem zagotowany wewnątrz. Na zewnątrz byłem jednak potulny jak baranek, jak szczeniak z schroniska dla zwierząt.
- O czort! Z jękiem zasyczał Jonas i szybki ruchem włożył lewy kciuk pod pachę. Domyśliłem się. Te szkockie młotki nie za bardzo dają się prowadzić zagranicznym rękom. Szczególnie tym, które wcześniej urabiały ciemny chleb.
I wcale nie potrzebny był tym razem Winnetou. .
-Idziemy na lunch - Udaje się mu powiedzieć, a mnie nie wypada protestować nawet wtedy kiedy jest jeszcze dwadzieścia minut przed.
W drodze na parking spotykamy team elektryków. Jeden leży w korycie z kablami u sufitu a drugi czyta mu na głos dokumentację. Elektryczną. Zamieniam kilka grzecznościowych słów i gestów i walę za Jonesem jak zwykle pięć metrów za nim. Na przerwie obiadowej, udaję, że śpię. Trudno nadać jakiś sens temu wszystkiemu. Takie to życie jak nie życie. Z tego udawania i tak w końcu usnąłem. A na zewnątrz chmury gnają jak szalone, kotłując się nawzajem. Już tylko nie wiem czy to te rzeczywiste.
I tak smętnie już leci do końca. Pakujemy się do chat w tym jakże bezwartościowym dniu. Już siedzę wygodnie a mój kolega chcąc otworzyć drzwi znów zasyczał z bólu. Drzwi w jego samochodzie, zamykają się na raz, tylko, żeby je otworzyć, trzeba klamkę mocno z samochodem podnieś do góry,
-Zebe ! ty mnie powieziesz, bo ja nie mogę - rzekł, a w tonie wymowy nie było miejsca na sprzeciw. Byś ty człowieku wiedział jak mi się piekielnie nie chce…? Pomyślałem zmęczony.
- Nie ma sprawy. Ale oddasz Wilno za darmo- Powiedziałem
- i Mickiewicza sobie weż i bież jeszcze co chcesz – odpowiedział zrezygnowany, z lewym kciukem pod pachą. Świetnie, dobrze to pamiętać. Ale czy ja wiem… ? Jego kraj tak biedny jak moje konto w piątek przed południem, trwa na nim wtedy zagrożenie debetowe, a u nich w kraju oprócz trawy , krzaków i kilku drzew niż ni ma. Ale to się może jednak jeszcze przydać. Zająłem miejsce za kierownicą a on rozłożył sobie fotel i przygotował się do spania.
- A macie wy tam u siebie jakieś bogactwa – Zapytałem Jonasa za nim nie odpłynął.
- O tak dużo! , i wszystko zielone. Największym bogactwem był Jonas, ale on wyjechał – Odparł i wkrótce też zasnął.

Wyjeżdżam z miasta i jadę autostradą. Szybko, aby jak najszybciej znaleźć się w domu. Głowa się kiwa i oczy mi maleją. Przez świadomość wędrują obrazy z dnia pracy. Myśli się pojawiają, prowokują nowe. Nie wiadomo skąd przychodzą i gdzie ich zatoka. Kto je prowadzi? Jaki mają sens po zmieszaniu z czasem? Czy one giną śmiercią każdej żywej istoty, czy odradzają się i przetwarzają tak jak się to dzieje z chmurami? Łapię się podczas jazdy na tym ,że odrywam się od rzeczywistości asfaltu, błądząc tam gdzie wędrują urywki zdarzeń ,jakieś to słowa- obrazy. W niezwykłym wymiarze prowadzę tę jazdę, zmierzam właściwie tam gdzie one prowadzą ze swoją dynamiką, owe słowa i zdarzenia, obrazy. Nie czuje wymogów grawitacji i ograniczeń z kulania się po ziemi. Monotonia sunącego asfaltu zaczyna się falować i pęcznieć, a klisza białego, przerywanego pasa jak w filmie prowokuje coraz to inny, nowy. Zwierzę ze znaku drogowego jest już karmioną w oborze sianem czarną krową, która rzuca ogonem jak lassem nad grzbietem. Robimy wymianę dachu stodoły. Piękna jesienna pogoda z pojawiającymi się znikąd częstymi, silnymi wiatrami. Pracujemy w trójkę. Pudzian i Patriota. Pudzian rewanżuje mi się Dymkiem. Po ludzku poukładany ten Pudzian.
Patriota poobwieszany narodowymi symbolami.
- Tu się robi inaczej- Warczy mi nad głowa patriota przy układaniu murłaty. Niby nie dokładnie. Innym razem zrzędzi gdy coś robimy zbyt dokładnie. Mający mieszkańców tam gdzie chcieli mieć Anglicy, ale im to nie wyszło. Zarozumiały i gadatliwy do znudzenia, papierkowy fachowiec, który pracę fizyczną znał z pozycji kosztorysanta w kraju. Obraźliwy i przykry. Taki typowy gruboskórny gbur, od którego się ucieka ze strachu, albo wali między oczy. Pracujemy już kilkanaście tygodni, jest bardzo nietaktowny i chamski wręcz. Praca to jeden istny stres. Podwija ogon pod dupę ze strachu jak jest do wykonania jakiś niebezpieczny fragment. Chodzące kompendium wiedzy na każdy, dosłownie, na każdy temat. Nie pomijając podpasek. Jest już pod wieczór. Słońce gdzieś się już zaplątało w drzewach na zachodzie. Wciągamy na dach ostatni metalowy arkusz blachy dachówko-podobnej. Nie mocujemy do konstrukcji dachu.
_- Może byśmy przykręcili? Powiedziałem z dużym powątpieniem, że to zrobimy. Pogoda była spokojna teraz o zachodzie. Jednak rano i w nocy może się przecież wszystko zmienić.
-Nie ! nie trzeba, ty zawsze musisz coś głupiego wymyśleć- powiedział i zaczął schodzić. Wyjąłem z kieszeni dwie lub trzy śruby jake mi pozostały i tak prowizorycznie, tylko tymi, śrubami przykręciłem. Nie wiem jakim cudem, bo ręce mi się skubane same trzęsły. Koniec pracy i wyjazd . Przyjeżdżamy na drugi dzień rano i siadamy w kamiennej szopie, jakby przyklejonej do stodoły, na codzienną rozgrzewającą rozmowę przy herbatce. Najczęściej polegała ona na tym, że dwóch słuchało a jeden mówił, bez przerwy. Ranek wtedy był bezwietrzny i nie najcieplejszy. Pijemy i słuchamy jak zwykle od początku tego co już prawie znamy na pamięć.
A tu znienacka nagle zrywa się wiatr. Nagły w porywie i bardzo silny. Wiatr nie ustaje. Słyszę jak mocuje się z naszym dachem. W pewnym momencie daje się słyszeć dżwięk odrywanej blachy i nad szczytami dachów farmy, z wiatrem leci obracając się jak spodek ,jeden arkusz cienkiej metalowej blachy, w wymiarze trzy sześćdziesiąt na metr czterdzieści, by spaść prawie pół metra przed srebrnym volkswagenem. To nie był samochód mój ani Pudziana.
Po podwórku czasami przechodziła sympatyczna i miła staruszka, Szkotka właścicielka posiadłości. Dokarmiała małe kolorowe kurki, zaglądała sobie to tu to tam, jak to prawdziwa gospodyni. Tym razem jeszcze nie była pora by je karmić.
Patriota widział upadającą blachę jeszcze zanim znalazła się przed samochodem. Leciała z przodu na maskę. Przy jej prędkości i półmilimetrowej grubości byłaby skuteczna jak żyletka Ile metrów skrócenia drogi dały dwie lub trzy wkręcone śruby? Niemy strach przebijał mu przez skórę twarzy, barwnik denata. Gadacz zamilkł, jakby połknął korek. Wstał i krokiem kołyszącym poszedł w kierunku całego zdarzenia. Wchodził w lekką poranną mgłę na podwórzu. Szedł wolno w kierunku leżącej już nie niebezpiecznej blachy…
Otrząsam szybko głowę i łapię się na tym, że jestem właściwie na drodze. Za szybą uciekają łąki i pola z górami. I nagle znikąd pojawia się niecodzienny dźwięk. Miękkie uderzenie w przedni zderzak, a następnie cała masa dżwięków pod podłogą, miękkich o wszystkie zamocowane pod spodem do podłogi metalowe elementy, Są dźwięki i miękkie, i są nie co twardsze, i krótkie. W końcu ustają. Po chwili zatrzymuję samochód na poboczu. Wysiadam i wracam na tył samochodu. Na drodze leży młoda sarna, z dwuletnim porożem. To lato było jej drugim, i ostatnim.
Uciekam do samochodu od tego widoku. Oby jak najszybciej przerwać ten dzień nocą.
Jonas spał dalej.
A ja?... czuję się jak pod wielkim kamieniem. Nie dam rady wyzwolić się z jego ucisku. Jestem za słaby i za mały. Myślę.
-Nie!... nic się nie martw, zobaczysz dasz radę. Wyjdziesz spod niego jak jaszczurka i będziesz się
na nim jeszcze wygrzewał. Znajduję głęboko w sercu proste słowa otuchy.

Czwartek.
jak stągwie napełnione po brzegi schodzimy; pełni. Czy dokonał się w nas cud?
Schodzimy niepewni.

No nie mogę. Mój szkocki kolega – joiner jest niesamowity.
Przyjechał dziś zaraz za nami . Nie zdążyłem, jeszcze zgasić silnika. Podjechali, prawie jak co dzień, srebrnym busem. Dość ciasno na parkingu nie pozwoliło im na zaparkowanie za pierwszym razem. Wycofali do tyłu. Powrót, i gotowe. Samochód już stoi. Od strony kierowcy jest dwa razy tyle miejsca co z drugiej. Samochód prowadzi zawsze brat mojego szkockiego kolegi – joinera.
-Oj zobacz Jones, ale będą zaraz jaja.. –Powiedziałem do niego.
Drzwi z lewej strony się otwierają… nie! nie otwierają się wcale, tylko odchylają i przez szczelinę wyciska się mój szkocki kolega na nieludzkim wdechu, przy pomocy skomplikowanego obrotu. Przesuwa się między zaparkowanymi samochodami jakby sam był kartką papieru. Wysunął się powoli wreszcie poza linię tylnich świateł, sprawdził ręką z tyłu, zapewne po to, by się przekonać ,czy nie ma ze sobą bocznego lusterka, i idzie już swoim krokiem trochę z krokodyla, trochę z kaczki krokiem człapiąc w naszą stronę, ze skąpym uśmiechem , szczęśliwy, jak by nic nie ważył. Dostrzegłem w nim wtedy pewne podobieństwo do tego słynnego obrazu, słynnego długowłosego artysty, który uparł się namalować głębie uśmiechu na głębi krajobrazu. Otwieram okno a on wciska mi przez nie torbę foliową , a w niej… ? o kurcze, dwie ryby. Bełkotam z nim przez otwartą szybę. Rozumiem z jego gardłowej mowy jakieś pojedyncze słowa. Jonas przychodzi mi z pomocą. Wyjaśnia, że on daje mi te ryby i to daje za darmo. Sam je złowił, z łódki. Są bardzo świeże i wypatroszone. Ryby są jeszcze w dodatku bardzo duże. Podziękowałem mu, szczerze mówiąc nie bardzo wierzyłem, że sam je złowił, i to z łódki. Naprawdę trudno sobie wyobrazić łódkę o takiej wyporności. Oczywiście na uścisk niedżwiedzia nie mogłem sobie pozwolić . Siedziałem ociężały z dupą przyklejoną do siedzenia, a on obwieszony żelastwem i pasem skórzanym na dwóch biodrach, bez bocznego lusterka, przydeptywał z nogi na nogi jakby zbierał się do lotu.

- Podaj wymiar- Wołam do Jonesa, który już tylko czekał, by mi to zrobić. On to mierzy dokładnie i spokojnie.
- Zebe, daj ty mnie dwadzieścia na dwadzieścia, płytkę, obojętnie co.- Powiedział głośno. Wkrótce rzuciłem mu ją z precyzyjnie przez plątaninę rur i przewodów prosto w ręce na wysokość prawie sześciu metrów. Jones zawsze jest sztywny, ale teraz znieruchomiał i oczami skierował się nad scaffo.
- Mój brat jak pracował przy Pałacu Kultury we Warszawie to rzucał tak samo tylko dużo wyżej, kolego - powiedziałem, by zrozumiał ,że jestem na budowie nie z przypadku.
Zaniemówił. Zaczął coś na rzuconym kawałku malować. Nie trwało to długo i otrzymałem go z wymiarami pocztą prawie lotniczą z powrotem.
-Co tuś naskrobał ? Zapytałem- Ile to jest? Co to jest szerokość? czy wysokość? . Dodałem. Jones jest precyzyjny w podawaniu wymiarów. Wszystkie podaje w milimetrach z jednym zerem po przecinku. Zastanawiające czy odległości między gwiazdami podawałby również w ten sposób. Cholerny ścisłowiec po litewskim uniwersytecie. Wykładowca załamywał ręce jak nie było go na wykładzie, a reszta studentów cierpiała na wibracje oczu. Niebyło z kim na zajęciach po prostu rozmawiać. Trzeba to wykorzystać, najlepiej do zemsty za wczorajszy zakaz gwizdania na budowie.
Pokazuję mu palcem na płytkę. Wiem, że on tego cholernie nie cierpi jak się oczywistych, dla niego, rzeczy, nie wie.
- No co ? !-Zapytał
- Co Tuś, masz ?!- starałem się przekonać go , że jestem podenerwowany taką twórczością. Było akurat odwrotnie- wysokość, szerokość? no co to ma być?
Jones po ukończeniu ekonomii na uniwersytecie w Wilnie, otworzył własny biznes, który z rysunkiem technicznym nie miał nic wspólnego.
Trzystasześćdziesiątdziewięć- brzmiało by tak poprawnie gdyby mu język nie sztywniał i ślina nie przeszkadzała- tak mniem się to wydaje, no szerokość- dołożył w tym samym stylu.
- No dobra, ja utnę też tak jak mniem się wydaje- z pewnym cwaniactwem w głosie zakończyłem tą gatkę nad płytką plaster boardu dwadzieścia na dwadzieścia zadowolony z zemsty i podwojnej satysfakcji. Podałem przycięty w końcu kawałek płyty gipsowej. Jonas ją przymierzył. Skrzywił się nieco i powiedział
- Chcieliśmy lepiej, ale wyszło jak zawsze .

Świetlik powoli kończyliśmy. Nowym poleceniem było wykonanie ścian wokół windy, prawie przy klatce schodowej. Poszedłem na rekonesans za materiałem. Nowy materiał. Zielone trzymetrowe, dosyć grube płyty, mocno sprasowane, leżały na środku wielkiego korytarza, piętro niżej. Na przecięciu się prawie wszystkich dróg komunikacyjnych. Jones pozostał przy demontażu scaffo. Nie wiem czemu, ale zdecydowałem, że wrzucę sobie tą płytę na bark i zaniosę koło windy. Mimo sporej długości dość łatwo udało i się ją umieścić tak wysoko. Pozostało mi tylko dokonać obrotu . Końce ponad trzymetrowego kolosa bardzo szybko się przemieszczają podczas obrotu. Nie wiem co mają przed sobą, albowiem płyta zasłania mi widoczność. Trzy metry zabierają dużo podczas obrotu z wnętrza ruchliwego korytarza. Po zrobienia może z dziewięćdziesięciu stopni obrotu , gdy bezwładność materiału i opory powietrza pozwalały na uzyskanie dużej szybkości. Obracając się ciągle – znieruchomiałem. Zauważyłem za wirującym końcem płyty lekko, w pospiechu, odsuniętą twarz menedżera. W odległości może włosa od końców. Od dwóch dni był na budowie. Zajmował się bezpieczeństwem . Nastąpiła wymiana krótkich spojrzeń i bez słowa rozstaliśmy się idąc każdy w swoją stronę. Następne już nosiłem z smakoszem cepelinai.
- Wiesz - Powiedziałem jak staliśmy tak wpatrzeni w wieżę Williama Vallace podczas gdy on palil swoje red- white z kobiecym wdziękiem. – jakiś Polak dostał podwojne dożywocie za gwałt i ponoć pobicie Szkotki.
- To czemu jej nie zabił ? odparł szybko i bez zastanowienia Jones mocno wzburzony.
- Czemu tak mówisz ?- Zapytałem.
- Miałby wtedy sprawiedliwy wyrok- Odparł.
- Dziwne to jest w tym kontekście, że Irlandczyk za zgwałcenie Polki dostał tylko dwanaście.
Konkludowałem a on nic nie rzekł więcej. Zasępił się w paleniu. Lubił smakować się w swoich myślach. Zamknięty jak konserwa białej fasoli. Jeszcze tylko chwila na dopalenie prawie peta i wracamy do pracy. Składamy aluminiowe scaffo. Wkładamy trzy podesty i zakładamy na nie drewniane obramowanie. Jak już jesteśmy w trakcie pracy pojawia się ni stad ni zowąd menadżer, nad którym opatrzność czuwała podczas pewnego spotkanie z końcem obracającej się płyty.
Rozmawia coś głośno z moim zawodowym partnerem A sprawa dotyczy tylko tego rusztowania
-Jakieś bzdury- streścił Jonas i zaczął mierzyć długość przy metalowym bimie. Póżniej inną. I tak dalej według starego schematu.
- Zebe, która godzina? Zapytał
- No a zgadnij, masz guinessa jak trafisz. Był cztery tygodnie w wojsku i wyrobił sobie opinie strzelca wyborowego. Jego precyzja jest jego samotnością.
- Dwanasta czterdzieści- odparł Jonas
- O cholercia, co do minuty , piwko twoje skurczybyku.
Lunch a póżniej to już z górki do osiemnastej.
- Viso gero, mister Zebe - Jonas wychodzi z samochodu z pożegnaniem i swoją walizeczką narzędziową.
- Viso gero, mistrzu Jonas - odpowiedziałem
Jonas poszedł w stronę swojego karawanu..
.
Piątek. Już prawie na dole. I gdzie lepiej?
O nie mogę, jaka ta kołdra ciężka. Poszwa się zsunęła i poplątała mi nogi. Muszę ją z buta. Tylko jak to zrobić teraz, kiedy tak mi się nie chce, nie chcę być tak dla niej okrutnym wtedy, kiedy ona taka miła . Ptasia orkiestra już po rozgrzewce. Dudni przez okno, że aż wesoło, na całego, a ja tu we wyrze jak żurek pleśnieję. Start! Nie ma się co miętolić. Krótki dziś dzień , tylko siedem godzinek i wypłatka. Pracujemy sześć dni a płacą tylko w jednym, skąpce skubane. Dziś mnie czeka golonko, trochę młotkiem , trochę ziewnę , trochę wkrętareczką , dwa razy toaletka, może strzelę sobie z pistoletu? Wyskoczę po materiałek, jakoś zleci. Teraz golonko. Nie mogę wyglądać przecież jak diabeł z parkingu.. Na ten finansowy dzień, to i bryczkę przetrzeć mi wypada.
- Labas rytas- Mówię wchodząc z pozdrowieniem do samochodu.
- Labas rytas – odpowiadam
-Zebe- gdzie cie zawieżć- Widząc mnie w jakim jestem stanie Jonas zapytał przekornie, jak by nie wiedział
- Zawież mnie do pracy- odpowiadam zdecydowanie a on odwraca głowę wraz z korpusem tułowia i pokazuje rozweseloną twarz. Nie spodziewał się tego po moim opornym sadowieniu się w fotel. Ruszył powoli przed siebie.

- No uważaj że , varna na drodze, możesz ją przejechać- Syknąłem, ale na nim to i tak nie zrobiło większego wrażenia . Mimo to jednak przyhamował w końcu gwałtownie, a wtedy jego irankiu deże z narządziami spadło z kanapy siedzenia na gumowy dywanik podłogi. Jones nie zatrzymał samochodu.
-Zebe, przez twoje głupstwa to ja mogę stracić mój tools box, który mniem kosztuje dziesieć funtów, a powiedz ty mnie ile kosztuje varna? – i Co ja mu miałem odpowiedzieć? Nie żałowałbym tak biało-czarnej śarki, która ponoć podkrada kwokom kurczęta , ale warna nie kradnie przecież. Joanes ani na chwilę nie oderwał oczu od widoku przed maską. Nie wiem nawet czy wybuch bomby termojądrowej mógłby to spowodować?
Jedziemy w ten zapowiadany na upalny dzień, w kochanym piątku, po kochane pieniążki. Na drodze nie ma zwierzęcych ofiar, tylko dwa, może trzy miejsca z leżącym upierzeniem i naszpikowana kolcami skóra.
- Zebe, czy może możesz mniem powiedzieć czy golf to sport?- niespodziewanie wystrzelił ze swojej dwururki Jones. Przejeżdzaliśmy obok zadbanego pola golfowego, równa, krótka nawierzchnia trawy z kłopotliwymi w grze miejscami na oczka z piaskiem, wysoką trawą, małe góreczki i dolinki. Większości to męskie osobniki z torbami na barkach, ciągną lub pchają wózek z kijami przemieszczając się za białą piłeczką. Wszystko tak subtelnie i miło zrobione.
- Wygląda to jak spacer na świeżym powietrzu. Nie widzę w tym sportu. Gdybym nie wiedział, i gdyby w pobliżu było lotnisko to pomyślałbym, że to emigranci maszerują na targ w Errolu.- Odpowiedziałem mu.
- Czy to jest sport ? -Zapytałem głośno jakby samego siebie- a co nim nie jest? nawet sex może nim być jeśli tylko wymiana prezerwatyw zmusza cię do częstego wycierania potu z czoła.- Dodałem.
Jonas chciał coś powiedzieć. Uciął w pół słowa nie spoglądając w moją stronę
- Powiedz ty mnie, Zebe, czy są ładne Szkotki- po pewnym czasie zapytał znowu.
- Szkoci, to mondry naród, oni całą piękną płeć trzymają po domach, a na chodniki wystawiają te do schudnięcia. Nie ma co się im dziwić, tyle tu obcych, sam wiesz…? Nie dowiedziałem się nigdy, czy wie ?
I tak dotarliśmy przed szkołę, gdzie już stał srebrny mini-bus mojego szkockiego przyjaciela.
O zgroza ! diabeł się ogolił, nie ma już strachu na parkingu. O !.. ptaków jakby przybyło.
Można nie znać kolejnego dnia w tygodniu, ale piątek to wyczuwa się bez problemu. Wygląda to tak jakby wszyscy byli sprinterami i kręcili się wokół dołków startowych, które są, ale wydaje się wszystkim, że ktoś je ukradł. Podobnie jest zresztą z poniedziałkiem, tylko, że wtedy wszyscy się kręcą w kółko, myślą zapewnie jakby byli za metą a nie przed..
Mamy już zrobioną konstrukcję, dziś tylko przykręcanie. Pełne baterie prądu, że aż się w nich płyn wylewa. Prosta robota jak świński ogon. Z boku całkowicie nieprzydatne, na razie, stoi nasze scaffo.
Zajęci i pochyleni nad podłogą nie zauważamy przyjścia anioła, stróża bezpieczeństwa na budowie. Stanął i zaczął udzielać pożytecznych wskazówek. Zbyt szybko mówił, jak dla mnie. Domyśliłem się, że mamy zakładać obramowanie podestów, by narzędzia nie spadały na podłogę. Ok., obramowanie więc wędruje na niepotrzebne nam wcale scaffo, nie ma sprawy. I poszedł, a my kontynuujemy swoje wcześniejsze zajęcie. Niczym nie zakłóceni stawiamy kolejną ścianę aż do brek time. Nie należy oczywiście spać pod ścianą w pracy, ani jej podpierać o tym wszyscy doskonale wiedzą. Ale istnieje jeszcze jeden próg, przeciwny ograniczenia naszej wydajności, jest to ogólny powszechnie akceptowany poziom, jego przekroczenie jest niesolidarne z innymi i postrzegane jako działanie na szkodę przez samego siebie. Cała sztuka polega na tym, aby należ ten właściwy poziom, usytuowany między nieróbstwem a samookaleczeniem. Trudne to niekiedy, bowiem wymaga ,przede wszystkim, oceny poziomu wymagań menedżera. Ludzie bywają przecież różni i miewają różne nastroje , które wpływają na zachowanie i stosunek do otoczenia. Jak zresztą z pogodą.
I zupełnie nieoczekiwanie przy prawie skończonej ścianie dzielącej windę i klatkę schodową zrobiło się gorąco. Anioł stróż, nad którym opatrzność czuwała podczas obrotu zielonej prawie trzymetrowej płyty pojawił się jak ptasi drapieżnik w towarzystwie nieznanego osobnika. Ów osobnik o miedzianych włosach, z piegami na twarzy, kolczykiem w pępku, którego nie widziałem i tatuażem na prawym przedramieniu krążył wokół naszego spokojnego scaffo z rękami w takiej pozycji jakby miał z każdej strony po jednym siedmiostrzałowym colcie. Nerwowy albo oparzony, trudno przewidzieć Nie posiadał identyfikatora, ale jego zachowanie miało nas przekonać, że jest nimi obwieszony wszędzie, nawet tam gdzie ich nie widać. Krąży i krąży.
Jonas wstał i podszedł do scaffo. Stanął obok tego, cudem uratowanego przed operacją plastyczną twarzy, menedżera. Górował na wszystkimi i wszystkim, z wyjątkiem scaffo, wzrostem, posturą, spokojem i pewnością.
Latający wokół rusztowania złocisty jastrząb z kolczykiem w pępku, przybierał niekiedy postać krążącej groźnie, z opuszczonymi skrzydłami, nastroszonej kwoki . Jones jakoś kurczątka mi nigby nie przypominał a zwłaszcza w tym momencie. Jego ruchy rękami i wyraz twarzy miały nas przekonać, że nie przyszedł na żarty. Jonas długo nic nie mówił, kiedy tamten wrzeszczał i krzyczał, co trudno mi było zrozumieć. Kiedy opadły go już wody, Jonas spokojnie, równo i klarownie zaczął swoje. Nie ruszał się z miejsca, ani nie wypuścił przed siebie dużych i ciężkich ramion zakończonych pięściami. Mówił taktownie pojedyncze słowa a przy tym śmiał się tak odważnie i soczyście prosto w twarz temu kurczakowi, że w pewnym momencie poczułem coś jakby dumę z Litewskiego sąsiedztwa.
Tyle hałasu o nic. Całe zawirowanie jak się szybko zaczęło tak i szybko się skończyło. Małe tornado nie wiadomo gdzie znalazło swoje zejście.
- O co chodzi? – Zapytałem po chwili mojego historycznego bohatera spod Grunwaldu.
-Powiedział, że otrzymałem dziś kilka poleceń , i że je nie wykonałem- Odparł Jones
- A ty co na to ? – Kontynuowałem
- Powiedziałem, –ciągnął Jones- że otrzymałem tylko raz, oraz to, że niemądrych poleceń się nie wykonuje.
- Święta prawda- zakończyłem to co miało mieć dopiero początek.
Powiało grozą. Ręce nam opadły z niechęci. Tak aktywni codziennie i niezarażeni stwarzaniem pozorów pracy teraz wyraźnie manifestowaliśmy coś innego. Praca ma swego ducha. Wypełnia go poczucie otrzymania wynagrodzenia, przede wszystkim. Wcześniej jednak, przecież nie płaci nikt, co chwila, należy znaleźć pozytywny pierwiastek swojego wysiłku w każdym ułamku sekundy. Pracę trzeba lubić. Lubić, i umieć, i chcieć coś zmieniać to już spełniony jest warunek uduchowienia pracy. W pracy powinno się weselić. Siebie i innych. Nie każda praca polega przecież na skubaniu pierza. Po całym zamieszaniu umieliśmy dalej pracę wykonać. Jednak już jej nie chcieliśmy wykonywać, nie lubiliśmy jej. Poczyściliśmy narzędzia. Jonas skrupulatnie ułożył je w swoim irankiu deże, a ja poczytałem sobie historyczne już sms-y. Wypisaliśmy time-schit. Zabieramy swoje zabawki i opuszczamy teren piaskownicy. Po drodze zatrzymujemy się przy wykonanej wcześnej krawędzi dwóch ścian.
- Zebe- Ty wiesz, że tak się nie robi, to jest, żle- Powiedział na pożegnanie budowie Jones.
Istotnie miał rację. Plastrarze, którzy po nas kontynuują pracę z powodu mojego błędu nie będą mogli prawidłowo jej wykonać. Trzeba będzie zdemontować i poprawić. Przypomniał mi w ten sposób słowa pewnego lubianego księdza filozofa : praca jest porozumieniem.
Kierujemy się w stronę kontenera office. Wchodzimy tam bez broni.
Bez słowa, bez zastrzeżeń do jakości i wydajności i czasu, nasze przepracowane dni podpisał menadżer z kolczykiem w pępku.
Wracamy. Samochód równo toczy się po czarnym asfalcie. Na dworze upał jakby lali smołę na plecy. Jonas zakłada swoje dwukolorowe filcowe kapcie, buty z metalowymi noskami, rozsznurowane, wkłada miedzy rzędy siedzeń a to oznacza, że ja za chwilę umrę i nie dojadę na moje probostwo. Otwieram okno. Jones protestuje, bo nie może się wsłuchać w Celin. Zamykam więc okno i otwieram wlot zimnego powietrza do środka.
- O cholera! co to? –Zaskoczony, zapytałem siedzący obok siebie marmur- tu leci gorące powietrze, z autside, jak to?
- Włączyłem ogrzewanie- Odparł - Silnik mniej pali jak ma większe chłodzenie.
Jak ja nie cierpię tych litewskich ekonomicznych uniwersytetów…a prawda jest taka,że jak się pracowało w piekarni to i w piecu takiemu nie za gorąco.
No i tak to, to że w moich wysokich butach do łydek z metalowymi czubkami i tygodniowymi skarpetkami, po całym prawie dniu pracy, gotuje się coś na wzór polskiego żurku, i że to może żle wpłynąć na sytuację pokoju i stabilności na granicy polsko-litewskiej , to już ciebie nie obchodzi, cepelinai .Cholera! Zrezygnowany, zacząłem rytm melodii, wystukiwać butem o podłogę.
- Zebe! – Rzekł- Daj spokój. Jonas tak zawsze się do mnie zwraca, kiedy wymykam mu się spod kontroli.
- No co jest ? co ci ? masz zardzewiałą ? podłogę… – Powiedziałem a on nic już nie odpowiedział.
Dalej prowadził samochód z wzrokiem przed siebie wsłuchany w cieńki, dźwięczny głos Celin. Może w tym dźwięku czuł ochłodzenie i wilgoć i odgromienie swego żalu ? Nie wiem, wiem tylko co ja czułem. Błagałem czas i zdarzenia by b-b-b-b-bbiegły szybciej .
Odbieram telefon. Dzwoni Magda z agencji nietowarzyskiej. Słucham cierpliwie do końca. Podziękowałem i życzyłem jej miłego weekendu. Odłożyłem komórkę do schowka.
- No i co tam ? -Zapytał Jones tak jakby wiedział kto i po co dzwoni.
- Zostaliśmy zwolnieni ponieważ nie wykonujemy poleceń, pracujemy niewydajnie i nie przestrzegamy ostrożnych przepisów- Odpowiedziałem kolesiowi-Dzwoniła Magda.
Jego twarz wcale się nie zmieniła. Dalej równo i spokojnie pokonywał kolejne odcinki drogi. Upał nagle przestał być dominującym utrapieniem.
- Wiesz Zebe? –zaczął Jonas po kilku minutach- Pracowałem kiedyś w teamie ze Szkotem, za nim z tobą zacząłem, myśmy niekiedy cały dzień nic nie zrobili, a gdybyśmy tyle zrobili ile razem wykonujemy, to byłoby to chyba nienormalne. Wiesz ?A przecież daliśmy na niepotrzebne scafo i tak drewnianą ramę.
Wtedy, jak rzadko kiedy, odbiło mi się emigracyjną żółcią. Wróciliśmy w końcu do siebie. Następny tydzień, nieoczekiwanie, bez pracy. Kapitalizm !

Sobota, dajcie spokój góry, już do was pędzę.
- Zebe, powiedz ty mnie dlaczego ludzie piją wódkę ? Zapytał Jones kiedy jechaliśmy z plecakami w góry. Za nami jeszcze dwa samochody znajomych przygotowanych na dwudniową wyprawę. Jak zwykle naszej rozmowie przysłuchiwała się jego ukochana Celin Dion.
- A czemu pytasz ? Zapytałem odpowiadając.
- Swietłana wróciła wczoraj w nocy pijana. Przyniosła jeża do karawanu- Jones był mocno spięty jak to mówił- Powiedziałem jej, że nie chcę by u mnie dłużej mieszkała – Uzupełnił.
- To nie jest jeszcze powód do rozpaczy, Jones, gorzej by było, jakby ją o tej porze przynieśli.-Opowiedziałem, by mu zdjąć ciężar z duszy. Przyszłość pokarze , że o tej samej godzinie za prawie tydzień ona wróci bez jeża z ręcznikiem wkręconym w głowę, by dokończyć kąpanie.
- Jedziemy w ładną pogodę w ładny dzień, czemu zabierać z sobą chmury? W skupieniu sobie dodałem.
- Jeż ma zazwyczaj pełno pcheł, które natychmiast w pomieszczeniu skaczą. Może ich być cała chmara – Powiedziałem. Zauważyłem, że Jones ma kłopoty z kojarzeniem- pchła to takie coś małego co szybko skacze, owad, i nie idzie go złapać.
- Tylko on, tam skąd go wzięła, na pewno nie był sam- Mądrze spostrzegł Jones- Był z rodziną pewnie. Jak go ona tu wypuści to on szybko zginie, on nie zna tutaj niczego i nic.
- Ja kiedyś nie pozwoliłem dogryź kotu młodej sikorki, którą upolował w krzakach przed oknem. Wziąłem mu ją prawie z pyska. W opuszczonym pokoju położyłem szklany podstawek z wodą i dałem na drugi kaszy. Tam ją wypuściłem doglądając jej prawie codziennie. Trwało to kilka dni. Myślałem sobie, że jak wydobrzeje to ją wypuszczę. Kiedyś przychodzę a ona nie żyje. Czemu ?- zapytałem
- Może o tym nie wiedziała ? Odpowiedział Jonas.
- O czym ? – kompletnie nie wiedziałem co ma na myśli.
- Ze ją wypuścisz –Powiedział.
Nie wpadł bym na to, że może być taka przyczyna. Ale nic to.
- Dlaczego ludzie piją, pytasz ? . Przypomniałem sobie jego pytanie zadane wcześniej.- Nie wiem. Wydaje mi się jednak, że niektórym ludziom, tak im się to zresztą wydaje, to piękne ich życie toczy się jakby obok. Widzą je swoją wyobrażnią, lecz nie mogą w nie wejść. Wygląda to tak jakby szli wdłuż pasaża handlowego z nęcącymi wystawami i oglądali powystawiane towary przez szybę. Myślą, że alkohol i inne używki są tym najlepszym sposobem by przejść przez tą przeżroczystą szybę i znaleźć się w oczekiwanym, właściwym świecie. Prawda jest taka, że alkohol istotnie nie może odsunąć tej szyby. On powoduje, że ten świat złudzeń przenika do swiadomości i czyni te złudne obrazy rzeczywistymi i dostępnymi na czas upojenia. No i póżniej mamy kaca, nieprawdaż. Udajemy zmęczonych. Pić nam się chce obficie. A tak właściwie to musimy schłodzić gorączkę naszej wyobrażni.
. Tymczasem samochody wjechały na parking. Grupa zaczęła ustalać trasę i cele. Jako, że nie miałem przyrządów nawigacyjnych stałem z boku, by nie przeszkadzać radzie szczepu.
- Zebe! Zejdż na bok – Powiedziała Córka Generała i palcem pokazała miejsce, gdzie to mniej więcej sobie wyobraża- Chcę zrobić zdjęcie.
Jakby miała na głowie kapelusz, to by jej w tym momencie na pewno spadł na ziemię. A tak zrezygnowany , poddałem się bez walki, idąc w stronę zielonych pojemników ze śmieciami w pobliżu zaplecza gospodarczego kafejki przyparkingowej. Trasa wybrana i cele też. Krótko to wszystko istotnie trwało. Fajnie. Zaczyna trochę kropić. Ale jest i tak ciepło z lekkim wiaterkiem. Wchodzimy na niewielki Ben Moar. Widoczny z daleka nie straszy wysokością. Z początku trasa biegnie kamienną ścieżką z serpentynowymi zakrętami wzdłuż zbocza. Mijamy leniwe woły z długim porożem i włochatą sierścią. Nie co wyżej na górskim pastwisku jakby nieżywe z daleka, pasą się owce z czarnymi fartuszkami. Zabawnie i figlarnie wyglądają tegoroczne niemowlaki przy swoich matkach. Kiedy ścieżyna zaczyna odbiegać nieco od kierunku decydujemy się na skrót i w większą stromiznę. Wspinamy się wdłuż płynącego z gór szybkiego potoku. Im wyżej tym pogoda coraz gorsza. Trasa powoli nam ucieka , jednak szybko pokonujemy kolejne poziomy. Tymczasem z małych kropel zrobił się prawie kapuśniaczek. W połowie drogi mgła a może chmura tak szczelnie nas okryła, że samych siebie trudno było znaleźć. Wcześniej nacieszyliśmy dusze widokami. Teraz przyjdzie na wejściu sprawdzian z wytrwałości i woli. Trzeba będzie sobie odpowiedzieć w deszczu, czy te widoki dalej takie cudowne? W zaułku skalnym zatrzymujemy się niby od zawietrznej strony, a wietr i tak w mokre twarze dmucha, że hej.
- Tu jeszcze w maju, z Córką Generała, zjeżdżaliśmy na tym zjeździe pokrytym firnem- Powiedział ktoś z grupy popijając kawą z termosu, pokazując nieopodal nas miejsce owego zjazdu.
Nikt nie zapytał jak odbyli ten zjazd. Wiatr z deszczem nie przestawał. Wiadomo już było, że sam szczyt będzie bronił się do końca. Sznureczkiem jeden za drugim opuszczamy nasz miły zaułek i pniemy stromo pod górę. Kamień za kamieniem. Połka za półką. Zakrętasami byle wyżej i dalej. Są momenty o takiej stromości, że górę mamy prawie przed twarzą. Wiatr pędzi momentami jak oszalały. Sprawia wrażenie jakby nie wiał z jednej strony, lecz szybko przesuwał wirujące bąki powietrza. Momentami jest taki silny, że odrywa człowieka od ziemi, gdy nieoczekiwanie wieje wprost z przeciwka. Wszystko, co jest luźne i słabo przywiązane rwie i kranie ze sobą w widzialną na dwa metry przestrzeń. Teraz już krople deszczu zamieniają się w zamarznięte kulki lodu i zostajemy dodatkowo ostrzelani meteorologicznym działkiem. Kamienie stają się śliskie i wspinanie momentami jest bardzo niebezpieczne. Trzymamy kontakt wzrokowy i wspinamy się wyżej i wyżej centymetr po centymetrze. Wychodzimy na płaski fragment góry i tu wiatr o nas nie zapomina. Na otwartym polu dopiero zaczęliśmy doceniać jego siłę i upór. Nie miał specjalnie już nic z deszczem w nas do pokonania byliśmy przemoknięci do ostatniej nitki. Wejście na sam szczyt było niezwykłe i bardzo wyczerpujące. Wiatr z zimnym deszczem i lodowymi kulkami był wytrwały to fakt, ale my byliśmy nie do pokonania. Stojąc na szczycie wszystko, co było trudne staje się takie małe jak oczko w igle. Nikt chyba wtedy nie tęsknił za ładnymi widokami. Zapłaciliśmy za nie, więc musiały być coś warte.
Schodziliśmy w dół. Fioletowi na twarzy, mokrzy jak szmaty w zlewozmywaku. Za to w sercu słoneczni i weseli. Każdy przecież niósł, tajemniczą, zdobytą iskrę swojego zwycięstwa.
Samochód może być stary byle miał sprawne ogrzewanie i dobre radio. Jakie to wspaniałe uczucie nie mieć wody w butach? Grzać ręce w strumieniu ciepłego powietrza i patrzeć jak kolor skóry z fioletowo- sinego zmienia się na kolor życia. Nawet Celin Dibon wtedy nie jest w stanie mnie teraz już ochłodzić. Jones nic nie mówi. Twardy i nieprzenikliwy charakter człowieka o wyrazie skały.

Jedziemy na nocleg do opuszczonej chatki pasterskiej na brzegu w głębokiej zatoce, wód Oceanu Atlantyckiego.Zaczyna już zmierzchać i pora jest najwyższa by tam dotrzeć. Mamy mapy i gps, ale tu nikt tu jeszcze nie był i nie wie co to za pałac? Przeskakujemy z plecakami, przy podwójnym słupku, przez wysoki płot z metalowej siatki. Jest już ciemno. Księżyc świeci przez nieczytelne niebo i daje minimalne oświetlenie naszej drogi przez mokradła. Wysokie kępy traw nie pozwalają na szybki marsz. Jeden z maszerujących wpada w pewnej chwili głęboko jedną nogą i wyciąga ją bez buta. Zmęczenie sprawia, że ta komiczna scena nie jest przyjęta ze śmiechem. Przerywamy marsz na czas poszukiwań. But, choć głęboko pod ziemią, zostaje szczęśliwie wydobyty i wtedy możemy iść dalej.
Wkrótce wchodzimy na niewielki płaskowyż , z którego widać przez mgłę ogrom wody Oceanu. Jesteśmy w pobliżu a naszego pałacu nie ma. Urządzenia informują, że jesteśmy na miejscu. Nic tu nie ma. Deprecha jak cholera. Przy lini zakolistego brzegu wznosi się spiczasta góra porośnięta krzewami na wysokość czwartego piętra. Szukamy wzdłuż brzegu. I nic. Cała głęboka zatoka, widoczna w zamglonym świetle księżyca, z wzniesienia i nigdzie nie ma nic co wyglądało by na domek., chatkę no maleńki pałacyk z kiepskim prysznicem. W zatoce stoi tylko jedna jedyna jak pika ostra góra z nie odkrytym szczytem. Jest już bardzo póżno a my kluczymy w kółko. Na próżno. Ktoś tam zdecydował się na wejście na to ostrze. Cisza i wyczekiwanie.

- Jest - wcale nie głośny, ale zdecydowany głos daje nam znać, ze jesteśmy na miejscu. Wspinamy się wszyscy po kolei na szczyt. Chatka przyspawana do skały. Malutka, a właściwie jeszcze mniejsza. W środku mieszka nieznany Szkot zajmując jedno jedyne możliwe miejsce do spania. Gościnnie proponuje nam, tej ilości jakiej w całości nie zobaczył, rozpalenie ogniska i spanie na plaży pod gołym niebem. Trzech i tak wbija się mu na podłogę do spania.
Położyć się do spania na ostrzu dzidy wśród tylu wędrownych przyjaciół i całej chmary natarczywych muszek… pokonaliśmy przecież już dzisiaj jeden szczyt i wiatr…i strzelanie lodowymi kroplami.

Niedziela. Kondensacja zwykłych słów i prostych zdarzeń.
Och ,gdyby te muszki były tylko natarczywe…

Rano okazuje się: istotnie to jest prawdziwa pika. Pożegnał ją z samego rana miły Szkot. Ulotnił się para nie zamieniając się w chmurę ani chmarę. Nam pozostawało skrobanie swędzących miejsc. Pietruszka Zoriętowana, o ogolonej głowie, chciał komuś zlecić, odpłatnie nawet, wykonanie tej usługi połączonej z szukaniem kleszczy. Chętnych nie było. Z naszego gniazda, teraz w świetle wschodzącego słońca, majaczy ogrom wody o szaro- błękitnym kolorze. W miejscu gdzie zaczynało swój krąg słońce, ocean perli się srebrem i migota świetlnymi gwiazdami. Jones wygramolił się przede mną z królewskiej pościeli rozłożonej na skrawku trawy i kamienia. Siadł na śpiworze. Zapalił, o zgrozo! Papierosa i odpłynął przed siebie w stronę wschodzącego słońca. Spogląda na lewo na brzeg oceanu ułożony z wielkich kamieni. Tam woda wdziera się pomiędzy ciemno – granatowe skalne bryły bulgocząc i chlustając donośnie. Albo z większym impetem, nie znalazłszy wystarczająco miejsca w tych kamiennych korytarzach, staje jakby dęba w pierzastej fali. Dalej linia brzegu zakreśla łuk jakby chciała objąć sterczący z chatką pik z wysuniętą z prawej strony, w wodę, mamucią skałą. Za nią jak tylko okiem sięgnąć wzdłuż całego zakola linii brzegowej, aż do piaszczystego brzegu na zachodzie, małe, wielkości kurzego jajka z kształtem uformowanym przez cierpliwość wody, wiatru i czasu. kamienie granatowo-szare, i w małych ilościach białe. Jones tak mocno wtopił się w otoczenie, które miał w zasięgu wzroku, że nie przeszkadzały mu nawet w skupieniu, gwar i krzątanina.
-Och… tak tu sobie posiedzieć dłużej- Zdawał się o tym myśleć Jones.
Rada szczepu już z torbami na plecach więc i my, powoli stajemy, póżniej dołączymy, by w czasie zakładania plecaków w tej ciasnocie ktoś nie spadł ze skały.
Zabieramy się w końcu z manelami. Jedziemy w góry. Pogoda jak marzenie. I marzenia są dziś podobne tej pogodzie. Po niespełna godzinie przybijamy w tereny niewysokich gór w pasie między Loch Nevis i Arkaig a jedyną drogą prowadzącą na Malaig. Bardzo delikatny wiaterek osłabia niemiłosierne prażenie z nieba. Scieżka najpierw asfaltowa, póżniej utwardzona, a w końcu wydeptana ścieżynka pnie się doliną, wzdłuż strumienia. Strumień płynie sobie w swoją stronę. Strumyki lubią tylko schodzić z gór. Mają się lepiej, na górki wnosi je słońce i spadają z deszczem. My natomiast podążamy w górę. Jesteśmy w końcu kowalami postępu. Strumyk chce z górki, to ma zjażdzik. Za łatwiznę satysfakcji ani nobla się nie dostanie.
- Ewolucja się zatrzymała – Wyskoczył przed orkiestrę z tematem Pietruszka Zoriętowana Pietruszka.- Gatunki się nie rozwijają i nie powstają nowe. Człowiek biologiczny ginie, ponieważ nie eliminuje ze swego stada osobników chorych i pasożytniczych. Opanował nawet sposoby przedłużania życia i potrafi leczyć choroby, by przywrócić do funkcji życia ogniwa ewolucji, które nie powodują jej wzrostu. Przyroda sama regulowała sobie ten kierunek rozwoju. Warunki zewnętrze powodowały, że osobniki chcąc się dostosować w nich musiały wykształcić w sobie pożądaną przemianę. Potrzeby jednego pokolenia, choć nie osiągnięte, zostają zapisane i jakoś przetworzone by w kolejnym pokoleniu powrócić ze zmianą - Zoriętowana Pietruszka ciął spokojnie.
- Ale jakim sposobem były te zmiany wprowadzane, siłą własnej woli, no czym? Jak ?Zapytałem.
Pietruszka Zoriętowana dalej prowadził nas po ścieżkach ewolucji, gatunkach i przemianach. Ale ani razu nie wspomniał o przemianie w sferze ducha i postępie niematerialnym, czy te światy się przenikają?
- Powiedz ty mnie kolego – Zapytał Jonas- czy w moim stadzie, kiedyś dajmy na to w pięćsetmilionowym pokoleniu po mnie, ktoś urodzi się z wkrętarką zamiast palca wskazującego i tylko dlatego, że ja teraz używam jej na okrągło i jest mi ona bardzo potrzebna ? Ja rozumię, że to będzie powoli, ciekawe jak natura rozwiąże problem ładowania baterii, czy to będzie rodzaj prądnicy napędzanej międzykroczem, czy może moduł ogniw słonecznych ułożonych pod ogoloną skórą na głowie? No nie wiadomo, chciałoby się dożyć… Westchnął Jones.
Pietruszka Zoriętowana przerzucił wzrokiem po szczytach i nic nie powiedział. Nikt nie miał już ochoty i argumentów do dalszej rozmowy. Tymczasem strumień płynął sobie spokojnie w kamiennym korycie wypłukanej skały. Miejscami w dnie powstały głębokie wyżłobienia, jakby naturalne wanny, o kolorze piasku, z wodą o jasnym deseniu zieleni. Niesamowicie czysta woda. Tak doskonała, że widać u stojących w wodzie pstrągów pulsowanie skóry w okolicy serca. A gdzie indziej znów pojedyncze dipoli tleno – wodorowe. Zoriętowana Pietruszka miał czas na otarcie potu z ogolonej głowy.
Zostawiamy krystaliczny potok z łazienkami z boku a w końcu za plecami by przez wrzosowiska, oraz zbocza z suchą trawą nabierać wysokości przy wchodzeniu na górę. Wiatr nam lekki w plecy dmucha. Odłączam się. Siła wyższa każe mi się połączyć z naturą. Trwa to jakąś chwilę, w której zasadnicza grupa oddala się i w końcu znika za ogromnym głazem jakby zrzuconym z kosmosu. Postanawiam dopędzić ich skrótem z drugiej strony na płaskim porośniętym wysuszoną długą trawą i kępkami długiego sitowia. Płaski teren zwęża się w przesmyk przed wejściem na wyższe partie góry. Po bokach niewysokie ale trudne do szybkiego wejścia gładkie skały. Podziwiam różnorodność kamieni i kamyków na drożynie. Podnoszę głowę. Na niebie ptasi drapieżnik, zwinnie jak koniec rzemienia w bacie podczas uderzenia, kończy swój lot nurkowy na trawie nie opodal.
A przede mną, o „ cię Florek ! ”, stoi najzwyklejszy, żywy, brązowy, nieźle zbudowany, włochaty, szkocki byk. Bez kiltu oczywiście. Wprawdzie mój balast urologiczny został opróżniony, no nie zdążę z upchanym na maksa plecakiem, spieprzać gdzie pieprz rośnie. Sam nie wiem dokładnie jak one szybko biegają ? No cóż przyjdzie mi zapłacić w boju, w którym nie mam absolutnie żadnych szans za wszystkie roladki ze boczkiem i kiszonymi ogórkami. Wiem, że zwierzęta mają jakiś dziwny sposób, niepojęty, przekazywania sobie informacji i doświadczenia na znaczne odległości przez między pokoleniami. Co to może zaraz być, jak on uzyska połączenie z hiszpańskimi kolegami i jak ja mu to wytłumaczę, że to nie ja przebijam ich na tych rozwścieczonych placach. Bardzo niebezpiecznie. Byk nawet nie mruga, nie rusza kopytem.
- Przecież wiem, że jest żywy. Przekonuję samego siebie. Trudno, idę. Ktoś z nas dwóch musi zrobić pierwszy krok. Zbliżam się w jego stronę. Nic mądrego i złego w jego oczach nie dostrzegam, obracam się o dziewięćdziesiąt stopni, by któraś z szelek, mojego podarowanego od cienia, plecaka nie zaczepiła się o jego wystający, lekko podgięty, cieńki na końcu róg. Nigdy nie wiadomo czy byki na końcach rogów nie mają łaskotek?
- On nawet nie raczy nawet skręcić głowy, o nie! nieoskubany. Pomyślałem, gdy poczułem się nieco pewniej. A tu jak na złość, wypadają na kamienna dróżkę bateryjki z nie mojego cyfrzaka.
- Straty muszą być - Myślę
-Udało mi się i tak. Myślę sobie gdy jestem na wysokości jego, kudłatego, opuszczonego ogona.
Droga wolna, nareszcie już za nim. Idę dalej.
Rzucam mu na koniec pożegnalne spojrzenie, a on ? o ! skubany .. . oczom nie wierzę… idzie za mną, i to nie sam. Cała sześcioosobowa procesja, w tym dwie czarne sztuki
. A niech was pokonają schabowe, moi koledzy.!

Smiałem się im radośnie, prosto w twarz z sympatii, może z współczucia, nie wiem, nie wiem jak to odczuły te wielkie góry przemieszczającego się mięsa, czy trochę miały się lepiej po spotkaniu dziwola bez ogona na dwóch kiepskich nogach .Nic nie wiem, to wiem. Wychodzę na połoninę wrzosów i sitowia przecinaną srebrnymi strużkami wody. Nie wyprzedzę, ani już nie dogonię moich przyjaciół.
A może,by tak zmienić towarzystwo?..
Nawet nie przypuszczałem, że po spotkaniu z chodzącymi roladami, wejście pod górę aż na sam szczyt pójdzie tak ochoczo i lekko.
Na górę, na górę , i po co ciągle wlec się w górę?. .A… no, bo warto, czym większy trud, tym większa satysfakcja na zakończenie. Cała ekipa już po ostatnich kanapkach. Ktoś tam dżemie, ktoś biega z aparatem, a ktoś siedzi i patrzy .I wszystko co widzi zostaje mu na własność i sprawia czas, że nabiera nowej, właściwej mu godności w tajemniczej symbiozie z tymi szczytami, jeziorkami jak szklane dziury, z wiatrem i pierzastymi chmurami, z ukrytymi głęboko w norkach, niewidocznych wcale górskich myszek i niskopiennych kolorowych kwiatów…
W końcu wraz z strumykiem spadamy na dół obserwowani przez cztery muflony, które szybko zbiegły, by ukryć się za skałą. Udaje się nam jeszcze dostrzec z dala stado jeleni, które odprowadza nas do doliny.
Samochody ruszają z towarowo-ludzkimi bagażami w swoje strony na z góry upatrzone miejsca parkowania, przy chodnikach, na podwórkach, małych miejscach parkingowych pod domami.
Pogoda ciągle bez zmian. W samochodzie można nogi wyprostować i wpuścić trochę przeciągu więc jest przyjemnie.
Jonas mocno trzyma kierownicę i wiem , że jej nie wypuści z rak. Mogę spokojnie w drodze, położyć głowę na oparciu fotela i odpłynąć w sen na niebieskie spotkanie z aniołkami. Taki sposób podróżowania zwiększa o jeden wymiar przemieszczanie się i przynosi nowe myśli.
Oczywiście Córka Generała nie zdążyła na swój ostatni autobus, co było zresztą do przewidzenia, po tym jak Ewie w raju nie chciało się samej jeść jabłka. Myślę, że i Pietruszka Zoriętowana , łatwiej uporał się w ten sposób z kleszczami w miejscach nie do zauważenia. Co było też zresztą wiadome od momentu kiedy Adam mimo wszystko wziął Ewę i poszli razem szukać nowego raju.
Z Jonasem zdążamy na ostatni dzwonek do kościoła na polską mszę. Jedyną w ciągu tygodnia. O porze takiej, że turyści zgrzytają z tego powodu zębami. Jones zajmuje miejsce w odosobnieniu pod chórem. Przeżegnał znakiem krzyża i oddał się wewnętrznej rozmowie. Tylko Ten, który ma pierwsze słowo i ma słowo ostatnie, Najwyższy, wiedział, czy to była modlitwa, czy litanie niepobożnych życzeń. To wszystko jest takie cudownie piękne jeśli tylko są właściwe słowa we właściwym czasie. Święte prawie słowa, które rodzą się w prawdzie i poddaniu.
Ksiądz prowadzi liturgię mszy w nawiązaniu bliskiego kontaktu z zebranymi. Dzieciaki niesforne biegają mu i psocą przy ołtarzu. I na to nie ma rady. Ktoś przecież kiedyś powiedział :
Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie.
Wszystko wporzo. Całe szczęście, że te brzdące nie umieją rozkręcać ołtarza, bo ksiądz niechybnie zastałby z kielichem w ręce. A tak musimy się tylko martwić, by nie polały się gorącym woskiem.
Tak chyba być powinno. Nikt tych dzieci nie chce słuchać. I nikt nie chce naśladować. Choć ich bardzo się podziwia. I takie są terapeutyczne dla duszy.
Nie ma to jak w niedzielę dobry obiad po mszy. Jadę z Jonasem moją nie umytą furą z powrotem przez miasto. Ruch rzadki, jak żurek z polskiego sklepu u pana Wieśka. Resztka paliwa, ale do chaty starszy.
- Zebe - Zapytał Jonas- Czy ty może możesz mi powiedzieć, dlaczego ty nie jedziesz ?
Był zdziwiony. Ponieważ jechałem drogą, miałem pierwszeństwo na skrzyżowaniu, i przepuszczam z podporządkowanej.
- Wiesz , robię to dlatego, bo dziś jest niedziela - Odpowiedziałem
- No dobra, rozumiem, to jeden samochód…- Nie dawał spokoju Jones- Ale ty przepuściłeś dwa.
- Ten drugi przepuściłem, bo jadę z kościoła.- Spojrzałem prosto w oczy mojemu kumplowi. Jonas spuścił wzrok w zamyśleniu.

Codzienna życzliwość zaczyna się od święta. Słowo rodzi się z faktu. Wtedy dobroć zostaje naturą.

Koniec

  • Strona
  • 1

Katalog firm