Do góry

Brexit, Jo Cox i zabójstwo bardzo polityczne

„Kto sieje wiatr, zbiera burzę”. Lata prowadzenia polityki anty-imigranckiej wydały krwawe plony. W ten czy inny sposób za śmierć posłanki Jo Cox odpowiada polityka Davida Camerona.

Premier David Cameron i lider Partii Pracy Jeremy Corbyn składają kwiaty w hołdzie zamordowanej Jo Cox. Fot: zrzut z ekranu, BBC.

„Jeśli głosowanie nic nie zmieni, kolejnym krokiem będzie przemoc” – komentował 17 maja przebieg kampanii referendalnej w sprawie Brexitu Nigel Farage, przywódca nacjonalistycznej partii UKIP. Farage w telewizji BBC mówił o frustracji narastającej wśród brytyjskich wyborców i temperaturze sporu o przynależność Wielkiej Brytanii do Unii. Miesiąc później jego słowa okazały się prorocze.

16 czerwca, na 7 dni przed referendum w sprawie członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, na ulicach miasteczka Birstall w hrabstwie Yorkshire w biały dzień zasztyletowana została posłanka Partii Pracy, Jo Cox.

Cox w parlamencie zasiadała dopiero od maja 2015 roku. Broniła praw kobiet, uchodźców i mniejszości narodowych. Do Birstall przyjechała na spotkanie z mieszkańcami swojego okręgu – powszechna praktyka w brytyjskiej polityce. Zaatakowana została przez Thomasa Maira, 52-latka z okolicy. Napastnik miał krzyczeć „Britain First” – „Brytania najważniejsza!” – motto, która stanowi nazwę skrajnie prawicowego ugrupowania w UK.

Jak to się stało, że „cichy i uprzejmy” ogrodnik z doskoku, wolontariusz w pobliskiej szkole, poczuł, że musi bronić Brytanii mordując niewinną kobietę?

Oskarżony David Cameron

Poziom dyskusji politycznej w UK w ostatnich latach systematycznie się obniżał. Do głównego dyskursu weszły określenia już nie tylko antyimigranckie, ale wręcz rasistowskie i obraźliwe.

Ton debaty sięgnął dna wiosną 2016 roku, podczas kampanii na stanowisko burmistrza Londynu. Politycy Partii Konserwatywnej uciekali się wówczas do osobistych wycieczek względem kandydata Partii Pracy, muzułmanina Sadiqa Khana. Już wtedy padały ostrzeżenia, że stosowany język oskarżeń, podejrzliwości i uprzedzeń, przyzwolenie na rasizm, może doprowadzić do przemocy i groźnych incydentów.

Torysi nie zamierzali jednak spuścić z tonu. Zresztą, po tym jak latem ubiegłego roku ich własny lider bez wstydu opowiadał o „rojach imigrantów zalewających Wielką Brytanię”, niewiele mieli do stracenia.

Co kierowało brytyjskimi politykami gdy do głównego dyskursu politycznego wprowadzali określenia spotykane dotychczas głównie w prasie brukowej?

Po części zapewne chęć przyciągnięcia elektoratu skrajnej prawicy, ugrupowań takich jak UKIP Nigela Farage’a czy Britain First Paula Goldinga. Warto jednak wprost powiedzieć, że Torysi, a głównie przewodniczący im David Cameron, w prowadzeniu polityki anty-imigranckiej mieli – i wciąż mają – większy interes.

Imigranci to w czasach spowolnienia gospodarczego świetny kozioł ofiarny, a w obliczu kryzysu mieszkaniowego i niewydolności publicznej służby zdrowia, wdzięczny temat zastępczy. Polityka „winienia imigrantów” dała świetne rezultaty – na wiosnę 2016 roku, brytyjscy respondenci wskazywali, że to ona – a nie choćby strajk kiepsko opłacanych brytyjskich lekarzy – jest największym problemem przed jakim stoi brytyjskie społeczeństwo.

Cameronem, gdy sam stosował i aprobował język ksenofobii, w okresie do lutego 2016 roku mógł kierować jeszcze jeden powód: zbliżające się negocjacje z Brukselą w sprawie statusu Wielkiej Brytanii w Unii. Brytyjski premier od lat obiecywał swoim wyborcom zmianę i poprawę warunków członkostwa dla UK. A im bardziej anty-imigranckie i antyunijne nastroje panowały na Wyspach, tym większa była szansa, że wystraszeni widmem Brexitu unijni urzędnicy zgodzą się na korzystny dla UK pakiet ustępstw. Łatwo przeoczyć, że dla Camerona referendum miało być tylko instrumentem w politycznej grze o „specjalny status” UK.

Nie wiadomo, na jakie konkretnie ustępstwa ze strony Unii Cameron miał nadzieję, gdy jesienią 2015 roku jeździł po europejskich stolicach na liczne spotkania kuluarowe. Wiadomo, że kiedy w lutym odszedł od negocjacyjnego stołu, obwieścił zwycięstwo.

Cameron nie uzyskał wtedy jednak zgody na ograniczenie zasady swobodnego przepływu ludności w Unii, co byłoby jedynym sposobem na spełnienie jego wyborczych obietnic. Udało mu się jedynie wynegocjować ograniczenie praw socjalnych imigrantów i specjalne uprawnienia dla londyńskiego City. Innymi słowy, uspokoić zasobniejszą część elektoratu kosztem uboższych imigrantów.

Po brukselskich negocjacjach okazało się, że Cameron nieco się przeliczył w ocenie sytuacji politycznej w Brukseli i nastrojów społecznych we własnym kraju. Swoim dyskursem nienawiści nie przekonał unijnych polityków do ustępstw, za to uwolnił w Brytyjczykach emocje, którymi nie potrafił już kierować.

Wyborcy, przekonani, że imigranci stanowią prawdziwe zagrożenie dla społeczeństwa, chcieli narzędzi by całkiem uciąć ich napływ do kraju – narzędzi, których w negocjacjach nie dostali. Nie kupili słów Camerona o brukselskim „zwycięstwie” i nie byli zachwyceni nową umową. Ruszyła brzydka kampania przedreferendalna, której po trzech miesiącach wszyscy mieli dość.

Brzydkie kłamstwa kontra piękne ideały

W rezultacie, od lutego do czerwca zwolennicy dwóch wrogich obozów, separatystycznego „Leave” i prounijnego „Remain” przerzucali się niewiele mówiącymi – lub wręcz przekłamanymi – statystykami. W debacie po obu stronach chodziło o nastraszenie elektoratu odpowiednimi liczbami. Słowa o idei zjednoczonej Europy, o wolności, równości i braterstwie pojawiały się rzadko. W ogólnym chaosie informacyjnym w wyborcach narastała frustracja, umiejętniej wygrywana przez obóz „Leave”: na tydzień przed referendum za opuszczeniem Unii opowiadała się ponad połowa ankietowanych.

Oczywiście, sondaże wyborcze w UK od jakiegoś czasu nie cieszą się najlepszą reputacją. W dodatku doświadczenia z referendum o niepodległość Szkocji uczą, że deklaracje deklaracjami, ale nad urną niejednemu chojrakowi drży ręka i opowiada się jednak za utrzymaniem statusu quo.

Kiedy jednak na tydzień przed ważnym głosowaniem sondaże wskazywały wyraźny trend na „Leave”, nawet najwięksi sceptycy zaczęli drapać się po głowie, a taktycy przegrywającej strony modlić się o cud. I w tej atmosferze, dzień po ogłoszeniu proseparatystycznych sondaży, zamordowana została Jo Cox.

Męczennica idealna

Cox była rzadkim przykładem idealistki żyjącej według swoich ideałów. Jako feministka i posłanka zachęcała kobiety do większej partycypacji w życiu politycznym. Przez lata pracowała na rzecz organizacji charytatywnych. Zawsze stawała w obronie słabszych i nieuprzywilejowanych, bo, jak mówiła, studia w Cambridge uświadomiły jej, jakie znaczenie w życiu każdego człowieka ma pochodzenie:

(To wtedy) zdałam sobie sprawę, że to, gdzie się urodzisz, ma znaczenie, że to, w jaki sposób mówisz, ma znaczenie… że to, kogo znasz, ma znaczenie. Nie mówiłam we właściwy sposób i nie znałam właściwych osób. Spędzałam wakacje pakując pastę do zębów w tubki w fabryce, gdzie pracował mój tata, a wszyscy moi znajomi urządzali sobie wtedy “gap year”. Szczerze, to czego doświadczyłam w Cambridge zostało we mnie na kolejnych 5 lat.

Po studiach Cox podjęła pracę w organizacjach charytatywnych: Save the Children i Oxfam, gdzie szybko wspięła się na stanowisko kierownicze. Praca wymagała od niej mocnych nerwów i podróży w niebezpieczne zakątki świata.

Mandat w Westminsterze z okręgu Batley and Spen Cox objęła dopiero w 2015 i od razu zajęła się prowadzeniem kampanii na rzecz spraw, w które wierzyła: pomocy uchodźcom i pokoju w Syrii. Objęła stanowisko przewodniczącej komisji ds. Syrii. W swoich parlamentarnych przemówieniach broniła imigrantów. Dla przerażonych wizją zalewających Europę hord narodowców stanowiła oczywisty cel ataków. Dla pacyfistów, imigrantów, feministów, młoda, atrakcyjna i oddana sprawie Cox była bohaterką.

Posłanka zmarła w wyniku 3 ran postrzałowych i 7 kłutych. 41-latka osierociła dwójkę dzieci. By uczcić jej śmierć, na kilka dni przerwano kampanię referendalną – na tydzień przed głosowaniem, właśnie wtedy, gdy w normalnych okolicznościach najbardziej przybrałaby na sile.

W spokojnej Wielkiej Brytanii, gdzie ostatni raz czynnego posła zamordowano w 1990 roku, zabójstwo musiało wywołać szok. Jej śmierć bardzo szybko wykorzystano do celów politycznych. Jeszcze przed zawieszeniem kampanii, partyjny kolega Cox, Neil Coyle zaledwie parę godzin po śmierci parlamentarzystki opowiadał w telewizji, że za tragedię odpowiada retoryka obozu „Leave”. Jego zdaniem to zwolennicy Brexitu uciekali się w kampanii do argumentów, które mogły „Zainspirować skrajną prawicę”.

Coyle nie dodaje jednak, że twarze obozu „Remain”, z Davidem Cameronem i Theresą May na czele, także kojarzą sie z niechęcią do imigrantów.

Coyle nie wspomina również, że na morderstwie najbardziej zyskała sprawa „Remain”. Tragedia kompletnie przekierowała temat dyskusji: zamiast o imigracji i finansach, rozmawia się teraz o wpływie języka nienawiści na nastroje społeczne. Co więcej, zwolennicy wystąpienia z Unii nie mogą teraz mówić o imigracji bez narażania się na oskarżenia. Podzielone społeczeństwo zjednoczyło się we współczuciu dla rodziny ofiary.

Kto zabił Jo Cox?

Mężczyzna który zabił Cox to 52-letni bezrobotny Thomas Mair. Mieszkał w okolicy gdzie posłanka udała się na spotkanie z wyborcami. Broń, którą zabił Cox, miał nabyć w 1999 roku od skrajnych ugrupowań. Do chwili ataku nie był na radarze służb specjalnych. Sąsiedzi opisywali go jako cichego, ale uprzejmego. Pracował jako wolontariusz w szkole. W jego domu znaleziono materiały wskazujące na fascynację organizacjami narodowościowymi i nazistami. Podobno cierpiał na problemy ze zdrowiem psychicznym. Był przeciwnikiem Unii.

To on pociągnął za spust. Pytanie, jakie słowa włożyły broń w jego ręce?

Komentarze 12

Profil nieaktywny
YPDC
#220.06.2016, 09:44

Wolontariusz w Szkole, cichy, uprzejmy ... . Wydarzenie wskazuje jak niebezpieczna dla życia jest sama Anglia (w obrębie UK).

kijevna
18 938
kijevna 18 938
#320.06.2016, 11:02

Wielka szkoda, ze cos takiego musiało nastąpic, zeby otrzeźwić co nieco nagonkę na emigrantów. Kilka dni do referendum, a tu nadal nie ma konkretnych dyskusji o skutkach odejścia lub zostania, tylko następny temat - nie mówię, że nie wazny - ale konkretów do podjęcia wyważonej decyzji brak:(

TuneUp
78 452
TuneUp 78 452
#420.06.2016, 11:40

bardzo dobry artykul. paradoksem mogloby sie wydawac ze morderca zabijajac Mrs Cox bardzo dopomoze sprawie z ktora walczyl.

Scribe777
2 087
Scribe777 2 087
#520.06.2016, 16:22

kijevna
#3 | Dziś - 11:02

To nie zupelnie tak, owa tematyka juz byla podnoszona:

https://www.youtube.com/watch?v=frP...

Profil nieaktywny
Konto usunięte
#620.06.2016, 16:30

Nie widzę tu żadnego paradoksu. Sytuacja rozwija się dokładnie tak jak pisałem kilka dni temu i tak jak została zapewne zaplanowana.

Profil nieaktywny
beato
#720.06.2016, 19:19

Zabójstwo przechyliło sondaże w stronę Remain. Dowodów nie mam, ale KGB nie przeprowadziłoby tej operacji lepiej jak zrobiły to służby Jej Królewskiej Mości. Nie wspominając już o partaczach z ABW i tego ich Brunona - zamachowca. No coż - lata praktyki daja wprawę w te klocki. Dokumenty o śmierci gen. Sikorskiego są nadal tajne.

Profil nieaktywny
raytoo
#820.06.2016, 19:53

fantazja was ponosi i postrzeganie wszystkiego przez teorie spiskowe, kto by przyjal odpowiedzialnosc za zabicie boga ducha winnej poslanki w obecnych czasach i w takim kraju, to nie okres stalinizmu w ZSRR

Profil nieaktywny
beato
#920.06.2016, 20:01

Być może ale przypomnij sobie jak było z tym Brunonem Kwietniem. Nie Stalin wtedy rządził, lecz Tusk.

TuneUp
78 452
TuneUp 78 452
#1020.06.2016, 20:49

czy mozesz nie wcinać swoich paranoi choć w takich tematach?

Profil nieaktywny
beato
#1121.06.2016, 16:33

Więc jak było z Brunonem?

Profil nieaktywny
beato
#1221.06.2016, 16:35

Albo z zabójstwem prezydenta Kenediego? Ciekawa jest również historia Janusza Walusia. Chyba nie dawno wyszedl na wolność. Zabił kiedyć przywódcę czarnych koministów w RPA