Do góry

Monika Lidke z Londynu śpiewa o miłości i pożądaniu

Monika Lidke śpiewa od ponad 20 lat. Jej specjalnością jest jazz, ale jak sama podkreśla, przede wszystkim jest autorką tekstów i muzyki. Koncertować zaczęła jeszcze podczas studiów w Paryżu, ale dopiero po przeniesieniu do Londynu poczuła, że jest naprawdę u siebie i w końcu mogła nagrać profesjonalne płyty. W Polsce odkrył ją Marek Niedźwiecki, któremu do dziś jest za to bardzo wdzięczna.

Monika Lidke. Fot. Monika S. Jakubowska

Jacek Różalski: Śpiewasz o miłości, pożądaniu, o związkach międzyludzkich. Twoje utwory są bardzo liryczne i dają do myślenia.

Moje piosenki zawsze oddają to, co w danym momencie pobudza moją wyobraźnię i nie daje mi spokoju. Jest tam dużo emocji, zachwytu nad zjawiskami, których akurat doświadczam, a które mają w sobie magię tajemnicy. Jeden z tekstów jest na przykład o płatkach śniegu, a to dlatego, że oglądałam z mężem film dokumentalny o tym, jak płatki śniegu są zbudowane, jak powstają. O tym, że ich kształty są niepowtarzalne. Każdy jest inny i każdy mikroskopijny – i trudno jest je obserwować, ponieważ ciepło ludzkiego oddechu wystarcza, aby je roztopić. Na szczęście teraz mamy nowoczesne metody, dzięki którym możemy je fotografować. Nasza ludzka ciekawość i chęć poznania tajemnicy od zawsze bardzo mnie inspirują.

Jesteś wokalistką jazzową, ale nie tylko.

Przede wszystkim jestem autorką tekstów i muzyki, a tworzenie piosenek to coś, co lubię najbardziej. Dla mnie esencją piosenki jest uczucie, dopiero później przychodzi melodia i tekst. Jeśli zaś chodzi o style muzyczne – wiele moich piosenek można zaaranżować na jazzowo, folkowo lub zupełnie inaczej, ale najważniejsze w przekazie są emocje.

Kto pisze muzykę do twoich utworów?

Jestem autorką muzyki większości moich utworów, ale współpracuję również z wieloma ciekawymi muzykami i często piszemy razem. Z angielskim gitarzystą Mattem Chandlerem napisaliśmy utwór „Making it up as we go”, który otwiera moją najnowszą płytę. Tworzyłam ją przez pięć lat, ale znajdują się na niej teksty napisane dawniej, nawet kilkanaście lat temu. W tej chwili nagrywam nową płytę z producentem i wiolonczelistą – Wayne Urquhart napisał piękne aranżacje na smyczki, napisaliśmy też razem kilka utworów.

Twoja ostatnia płyta „Let the world be a question” ukazała się już podczas pandemii w październiku 2020 roku.

Tak, to moja czwarta płyta i postanowiłam wydać ją niezależnie, tak samo jak wydałam moją pierwszą płytę w 2008 roku. Część utworów powstała w Londynie z moim angielskim składem, gościnnie wystąpił z nami Alle Choir London, a część nagrałam w Polsce z zespołem Vadomaya Collective. Ten krążek podsumowuje wiele lat pracy z różnymi muzykami – w nagraniach wzięło udział 21 osób. Płyta ukazała się również na winylu, co od lat było moim wielkim marzeniem. Ukazało się kilka bardzo budujących recenzji z różnych stron świata, co dodaje sił w pracy nad nowymi projektami.

Łatwo jest nagrać płytę w Wielkiej Brytanii?

W tej chwili dobre jest to, że artysta nie potrzebuje wielkich koncernów płytowych czy wytwórni, żeby wydać swoje utwory. Każdy może wynająć studio i nagrać piosenki w profesjonalnych warunkach. Można również, jeśli mamy już grupę fanów – zorganizować tak zwane crowdfunding – coraz więcej artystów finansuje w ten sposób różne projekty. To sprawia, że nagrywamy w zgodzie z własną wizją – myślę, że w niszowych gatunkach muzycznych taka niezależność artystyczna jest kluczowa.

Ważny jest cel, praca i profesjonalne podejście. Później trzeba taką płytę wypromować – w Wielkiej Brytanii, ale i w innych krajach są setki rozgłośni radiowych. Nasze piosenki można usłyszeć w wielu krajach.

Opowiedz o swojej znajomości z Markiem Niedźwieckim.

Poznaliśmy się przy okazji wydania mojej pierwszej płyty „Waking up to Beauty” w 2008 roku. Ten autorski materiał bardzo spodobał się Markowi, który, gdy jeszcze pracował w Trójce, umieścił jedną z moich piosenek na składance Smooth Jazz Cafe 10. To było w 2010 roku. Nie ukrywam, że to otworzyło mi drzwi do koncertowania w Polsce. Marek napisał również ujmujący tekst wprowadzający na moją drugą płytę. To dzięki niemu udało mi później się zaśpiewać z Basią.

W następnym roku urodził się twój syn.

Tak, w ósmym miesiącu ciąży nagrywałam drugą płytę w Kore Studio w Londynie, na żywo z zespołem. Później przez jakiś czas szukaliśmy wydawcy w Polsce, bo tam chciałam wydać tę płytę. I właśnie dzięki Markowi udało mi się ją wydać przez Agencję Muzyczną Polskiego Radia w 2014 roku. Mieliśmy wtedy świetną promocję radiową zarówno w programach ogólnopolskich – Jedynka, Trójka, jak i regionalnych. Zagraliśmy koncert w Studio im. Agnieszki Osieckiej w Trójce. Kilka razy pojawiłam się również w polskiej telewizji – nie zapomnę spotkania z Markiem Sierockim w Teleexpressie lub solowego występu na żywo z gitarą w Dzień Dobry TVN – prawie nie zmrużyłam oka przed tym występem! W studio spotkałam wtedy Panią Wandę Kwietniewską z zespołu Wanda i Banda, którego słuchałam jako dziecko.

Twoja druga płyta to „If I was to describe you”, na której wystąpiłaś właśnie ze wspomnianą przez ciebie Basią Trzetrzelewską. Razem zaśpiewałyście „Tum Tum Song”.

To było dla mnie ogromne przeżycie i wielki zaszczyt. Basia to niesamowita osobowość artystyczna. Natomiast w utworze „They Say” zagrał z nami Janek Gwizdala, wychowany w Londynie angielski wirtuoz gitary basowej z polskimi korzeniami.

Na tej płycie są tylko cztery utwory po polsku.

Na to zwrócił uwagę Marek Niedźwiecki. Następna płyta – „Gdyby każdy z nas…” – to teksty w całości po polsku. Narodziny mojego syna również przyczyniły się do tego wyboru – chciałam, aby Jaś mówił po polsku. A że każdy nowy krążek oznacza koncertowanie, to w perspektywie były wyjazdy do Polski. „Gdyby każdy z nas…” to płyta z tekstami polskiego poety Andrzeja Ballo, z moją muzyką. Zagrali na niej wyśmienici polscy jazzmani: Marek Napiórkowski, Michał Tokaj, Michał Barański i Łukasz Żyta. Wokalnie swoje talenty zaprezentowali Dorota Miśkiewicz, Anna Jurksztowicz oraz bard młodszego pokolenia Krzysztof Napiórkowski.

Twój mąż też jest muzykiem. Jak się poznaliście?

Przez przypadek wpadłam na jego koncert, ponad rok po przeprowadzce do Londynu. Shez jest basistą i kompozytorem. Nie tylko się w sobie zakochaliśmy, ale od razu bardzo pomógł mi odnaleźć kierunek mojej muzycznej kariery. Jest świetnym liderem. Obserwując go nabrałam wiary we własne siły oraz dystansu do chwilowych niepowodzeń. Wszystko zaczęło się układać. Dopiero w Londynie poczułam, że jestem w domu, zarówno muzycznie, jak i prywatnie.

Udało ci się nagrać piosenki z mężem?

Tak, zdarza nam się nagrywać i występować razem. Oczywiście w czasie pandemii trzeba było zawiesić koncertowanie, które kocham. Dlatego nie mogę się doczekać zniesienia wszystkich zakazów i powrotu do normalnego życia. Tęsknię za koncertami zarówno tu na Wyspach, jak i w Polsce, bo ostatnie trzy lata przed pandemią regularnie występowaliśmy w Polsce. Z drugiej strony muszę wyznać, że odpoczywam teraz od lotnisk, od czekania na samoloty i od kolejek na lotniskach, czego nigdy nie lubiłam.

Z którego regionu Polski jesteś?

Z Dolnego Śląska, a dokładnie z Lubina. Tam się wychowałam. Moje dzieciństwo przypada na lata siedemdziesiąte, gdy najpopularniejszą stacją była Jedynka, czyli pierwszy program Polskiego Radia. Tam można było posłuchać wszystkich gatunków muzycznych, od klasyki, przez jazz, po muzykę rozrywkową. Jak dziś pamiętam te wszystkie popularne wówczas gwiazdy polskiej estrady: Wodecki, Prońko, Bem. Za to mój starszy o pięć lat brat interesował się muzyką rockową, a przecież lata osiemdziesiąte to złoty okres tej muzyki w Polsce. Trochę dzięki bratu poznałam więc Lady Pank, Republikę, Maanam z Korą, Wandę i Bandę, Lombard. To mnie ukształtowało. Jazz, choć czasem słuchany w radio, odkryłam dużo później.

Pamiętasz, kiedy to dokładnie było?

Zaczęłam słuchać jazzu dopiero gdy wyprowadziłam się z Polski do Francji. Miałam wtedy 20 lat. Wcześniej, mając 16 lat zaczęłam się uczyć gry na gitarze klasycznej. Wtedy słuchałam bardzo dużo muzyki klasycznej: Bacha oraz kompozytorów, którzy pisali na gitarę: Tarrega, Villa Lobos. Chciałam być gitarzystką klasyczną. Niestety – miałam kontuzję ręki. Do Paryża wyjechałam z zamiarem zdobycia zawodu tłumacza – najpierw jednak studiowałam literaturę francuską na Sorbonie. Traf chciał, że zawsze wpadałam gdzieś na gitarzystów – na ulicach, bo w Paryżu mnóstwo muzyków gra ulicach, lub na koncertach. Zaprzyjaźniłam się z pewnym gitarzystą, który przekonywał mnie do śpiewania jazzu. Miałam wątpliwości, czy moja fascynacja tą muzyką to wystarczający powód, aby zająć się tym na poważnie. On wtedy powiedział, że nigdy się o tym nie dowiem, jeśli nie spróbuję. Użył metafory, według której praca nad głosem jest jak statek, którym popłynę bardzo daleko w świat, i to pozwoli mi odkryć mnóstwo rzeczy, o których wtedy nawet nie myślałam. Tak też się stało – kocham to co robię i jestem Wiktorowi bardzo wdzięczna za inspirację.

Skończyłaś studia na Sorbonie?

Nie. Po dwóch latach na Literaturze Francuskiej zrezygnowałam z Sorbony i podjęłam naukę w Szkole Spektaklu w Paryżu. Tam zaczęłam się uczyć śpiewu, tańca i teatru. Poznałam dziesiątki standardów jazzowych, studiowaliśmy historię piosenki francuskiej. Nauka w tej szkole ukształtowała mnie artystycznie, pokazała jak współpracować z muzykami, jak nawiązywać kontakt z publicznością, pozostając sobą. Wtedy też zaczęłam pisać piosenki. W dzień uczyłam się rzemiosła wokalnego, a wieczorami pracowałam jako niania.

Twoje początki na scenie to Paryż?

Tak. Zaczynałam z polskimi muzykami. Tworzyliśmy razem zespół No Way. Współpracowaliśmy przez trzy lata, nagraliśmy jedną płytę – po polsku, francusku i angielsku. Muzycznie łączyliśmy pop z elementami rocka, funku, folku i jazzu. Na nasze koncerty przychodzili Polacy i Francuzi. Napisaliśmy razem bardzo dużo piosenek. Po trzech latach rozstaliśmy się, a ja zaczęłam szukać własnej drogi.

Dlaczego zdecydowałaś się przenieść z Paryża do Londynu?

Okazało się, że mimo iż Polska w 2004 roku weszła do Unii Europejskiej, Francja nie dała Polakom prawa do pracy. Natomiast Wielka Brytania zrobiła to od razu. Początkowo wpadłam w depresję, ponieważ chciałam legalnie pracować jako artystka, a okazało się, że to wszystko bez specjalnych starań mogę mieć w Wielkiej Brytanii, nie zaś we Francji, którą wówczas uważałam już za swój drugi dom. Jednak szybko po wylądowaniu w 2006 roku w Londynie okazało się, że to Anglia jest mi o wiele bliższa niż Francja.

Po tylu latach w Paryżu?

Okazało się, że w Londynie wszystko jest o wiele bardziej przyjazne i łatwiejsze niż we Francji. Poza tym paryżanie są o wiele bardziej zestresowani niż londyńczycy. W Paryżu ludzie boją się, kiedy ktoś pyta ich o drogę – za to w Londynie ledwo otwierałam mapę, aby poszukać jakiegoś miejsca, a niemal od razu pojawiał się ktoś, kto mi pomagał. Mówię o czasach, gdy nie było jeszcze aplikacji typu Google Maps.

Od razu zaczęłaś się utrzymywać z muzyki?

Nie. Zaczęłam pracować jako niania – ze znajomością języka francuskiego i świetnymi referencjami od francuskich rodzin, szybko znalazłam świetną pracę na pół etatu. Zapisałam się na warsztaty jazzowe, zaczęłam poznawać tutejsze środowisko. Szybko jednak zaczęłam występować i uczyć.

Monika Lidke. Fot. Krystian Data

Co robisz poza pisaniem piosenek, nagrywaniem płyt i koncertami?

Uczę śpiewu oraz gry na gitarze i ukulele, ale przede wszystkim jednak piszę piosenki. Odkąd jestem mamą, dzielę mój czas między rodziną a muzyką. Syn zaabsorbował dużą część mojego czasu. Staram się go uczyć języka polskiego, choć odkąd zaczął chodzić do szkoły, jest coraz trudniej – mój mąż nie mówi po polsku. A gdy już znajdę wolną chwilę, dużo czytam, spaceruję po londyńskich parkach i słucham podcastów. Głównie o życiu, o współczesnym człowieku, o zmianach, które następują z upływem czasu w naszych priorytetach. To, co kiedyś wydawało się ważne, w pewnym momencie ważne już nie jest.

Nad czym teraz pracujesz?

Nagrywam w tej chwili dwa projekty – jednym z nich jest wspomniana wcześniej płyta z niezwykłymi aranżacjami smyczkowymi Wayne’a Urquhart’a – wszystkie utwory powstały w czasie pandemii, brzmieniowo ten album będzie się bardzo różnił od poprzednich.

Ale to nie wszystko – pracuję również nad kołysankami po polsku do tekstów naszego barda Staszka Głowacza. Teksty Staszka są ujmujące i zainspirowały mnie do napisania delikatnej, intymnej muzyki – będą to kołysanki dla dzieci i dorosłych. Nagrywam je w zaciszu mojego domowego studia w Londynie.

Miałabyś jakieś rady do polskich artystów marzących o wydaniu płyty w Wielkiej Brytanii?

Dla wszystkich artystów, gdziekolwiek mieszkają, mam jedną radę – nie czekajcie aż ktoś Was odkryje. Jeśli chcecie wydać płytę – obserwujcie tych artystów, którym to się udało – najczęściej okazuje się, że najwięcej osiągnęli własną pracą i wytrwałością. Jesteśmy narzędziami w rękach tajemnicy, a od naszego warsztatu zależy jasność przekazu. Trzeba też rzetelnie i konsekwentnie pracować nad swoim warsztatem, mieć profesjonalne podejście do tego, co się robi i zaufanie do procesu twórczego.

Na koniec jeszcze taka praktyczna rada: dobrze jest uczyć się i grać z muzykami dużo lepszymi od nas, bo to sprawia, że podnosimy poprzeczkę. Jeśli nie mieszkasz w dużym mieście i nie masz z kim grać – przez internet można grać z najlepszymi. Umiłowanie, dyscyplina i umiejętność otwartej współpracy to podstawa. Jeśli zaś chodzi o sukces – każdy powinien stworzyć własną definicję sukcesu – dla mnie sukces to możliwość nieustannego rozwoju w dziedzinie, którą kocham – a jest nią muzyka.

Monika Lidke. Fot. Monika S. Jakubowska

Komentarze 12

Nieznamir
16 717
Nieznamir 16 717
#123.04.2021, 13:56

Miałbyś jakieś rady do polskich artystów marzących o wydaniu płyty w Wielkiej Brytanii?

po co komu płyta? płyty to archaizm.

Profil nieaktywny
Delirium
#223.04.2021, 14:06

CD to archaizm, bo brzmienie cd można zdublować plikiem wrzuconym na serwis streamingowy.

Dlatego winyle sprzedają się lepiej od cd. To, co trzydzieści lat temu uznano za archaizm, stało się trendy.

Poza tym streaming to na ogół konsumpcja. Płyta to kontemplacja, bo trzeba ruszyć dupsko z fotela, co w czasach zakupów na jedno kliknięcie nie jest zadaniem łatwym. ;)

Nieznamir
16 717
Nieznamir 16 717
#323.04.2021, 14:21

winyle to inna bajka. teraz płyty są takim dodatkiem. ja ostatnia płytę kupiłem w 2004. )nie licząc winyli) ale obecnie nie mam żadnych. za częste przeprowadzki na to, żeby kolekcjonować coś.

Nieznamir
16 717
Nieznamir 16 717
#423.04.2021, 14:31

Płyta to kontemplacja, bo trzeba ruszyć dupsko z fotela

cedekow tez na kompie słuchałem. miałem porządny cedek teac, to lepiej niż te wszystkie wieże chodziło bez zacinania :) mówię o niskiej półce cenowej wież, rzecz jasna. adapter tez dosięgałem z fotela a miałem winyle pod fotelem w pudełku, jesteś nieprzeciętnie romantyczny hehe

Profil nieaktywny
Delirium
#523.04.2021, 15:16

Ty serio nie kumasz, czy tylko się nudzisz, albo trzeba ci wyłuszczać jak krowi na rowie?

Profil nieaktywny
Delirium
#623.04.2021, 15:16

* krowie, byczku. :p

Nieznamir
16 717
Nieznamir 16 717
#723.04.2021, 19:50

cos ty dziś lewa noga wstał? od kiedy taki konkretny i rzeczowy się zrobiłeś, od świtu chyba.

Profil nieaktywny
Delirium
#823.04.2021, 19:53

Szanuję swój czas. Od dzisiaj. ;)

Profil nieaktywny
Delirium
#923.04.2021, 19:56

"Twój mąż też jest muzykiem."

To kto tam zarabia na chleb? ;p

Nieznamir
16 717
Nieznamir 16 717
#1023.04.2021, 19:58

to szanuj z kim innym.