Do góry

Zielone Diabły

Trening w Szkocji został zapamiętany przez polskich komandosów jako prawdziwe piekło na ziemi. Przez 20 godzin na dobę byli szkoleni w walce wręcz, posługiwaniu się wszelkimi rodzajami broni palnej, wspinaczce wysokogórskiej, sztuce survivalu w surowym, szkockim klimacie oraz desancie z morza przy współpracy z Royal Navy. Wszystkie ćwiczenia wykonywano przy użyciu ostrej amunicji. Między czołgającymi się w błocie komandosami wybuchały prawdziwe ładunki, a nad głowami świstały im prawdziwe pociski.

Tayport, Szkocja, listopad 1942 roku.

Pub starego McPhersona widział już wiele bójek, ale taka bijatyka zdarzyła się tam po raz pierwszy.

Barman od razu wyczuł, że coś jest nie tak, kiedy do przybytku weszło pięciu żołnierzy w zielonych beretach i usiadło przy barze. Grupa artylerzystów siedząca pod ścianą obrzuciła ich ponurymi spojrzeniami. Polscy saperzy i artylerzyści nigdy nie darzyli się sympatią. Sytuacja uspokoiła się nieco jakiś miesiąc temu, kiedy kilku saperów pojechało na szkolenie komandosów w Walii. Teraz przyjechali na krótki urlop, a razem z nimi wróciły dawne animozje.

Barman zaczął przezornie chować butelki z co cenniejszymi trunkami. W stronę baru poleciało pierwsze wyzwisko. Artylerzyści widząc swoją przewagę liczebną poczuli się pewnie, a wypite piwo dodało im animuszu. Saperzy nie pozostali dłużni. Zaszurały odsuwane krzesła i dwie grupy stanęły naprzeciw siebie. W ruch poszły pięści, nogi i butelki.

Schowany za kontuarem barman wezwał przez telefon policję. Po chwili na miejscu pojawił się cały miejscowy posterunek policji w liczbie dwóch funkcjonariuszy. Ich oczom ukazał się niezwykły widok. Oto na chodniku przed barem leżało trzech znokautowanych artylerzystów. Drzwi knajpy co chwila otwierały się i ze środka wychodziło dwóch komandosów niosąc kolejną nieprzytomną ofiarę bójki, którą starannie układali na chodniku, z głową opartą o krawężnik.

Policjanci oniemieli. W końcu jeden z nich odzyskał mowę i powiedział do wracającego do pubu komandosa:

- Panowie, tak nie można! Jeśli już to układajcie ich wzdłuż chodnika, a nie w poprzek, bo tarasujecie przejście!

„Komandos” to słowo-wytrych używane w stosunku do przeróżnych jednostek, najczęściej nieprawidłowo. Nazywa się w ten sposób chociażby spadochroniarzy generała Sosabowskiego (biję się w piersi, bowiem sam tak robię), którzy byli jednostką powietrzno-desantową.

Komandosami sensu stricte nie byli także słynni Cichociemni, chociaż niejeden komandos mógłby im pozazdrościć wyszkolenia. Byli oni indywidualnie wyselekcjonowanymi i przeszkolonymi agentami i dywersantami nie tworzącymi osobnej jednostki.

Mimo tego w skład Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie wchodził zapomniany dzisiaj oddział komandosów, który zasłynął wśród aliantów z waleczności.

Na początku sierpnia 1942 roku w Londynie szef Dowództwa Operacji Połączonych lord Louis Mountbatten złożył wizytę generałowi Władysławowi Sikorskiemu i namówił go na utworzenie niewielkiej jednostki polskich komandosów, która miałaby się stać częścią brytyjskich oddziałów Commando.

Sikorski zgodził się i pod koniec sierpnia wydał stosowny rozkaz. Jednostka miała mieć rozmiar kompanii i liczyć 86 żołnierzy, w tym 5 oficerów. Misję jej utworzenia powierzono kapitanowi Władysławowi Smrokowskiemu – przedwojennemu oficerowi 3. Pułku Strzelców Podhalańskich.

Po klęsce kampanii wrześniowej przedostał się przez Węgry, Jugosławię i Włochy do Francji, gdzie walczył w szeregach 1. Dywizji Grenadierów. Po kapitulacji próbował przedrzeć się na południe kraju, do strefy nieokupowanej. W wyniku strzelaniny z niemieckim patrolem został ciężko ranny w nogę, groziła mu gangrena, amputacja lub – niewola.

Jego żołnierze zdołali przetransportować go do Lyonu, skąd po wyleczeniu rany przedostał się przez Hiszpanię i Portugalię do Wielkiej Brytanii, gdzie został dowódcą kompanii w 2. Batalionie Strzelców „Kratkowane Lwiątka” stacjonującym w Cupar w Szkocji. Za udział w kampanii francuskiej otrzymał order Virtuti Militari.

Po otrzymaniu rozkazu sformowania kompanii komandosów kapitan Smrokowski przystąpił do selekcji. Miał w czym wybierać. „Kratkowane Lwiątka” na wieść o tym, że tworzony jest oddział specjalny gremialnie zgłosiły swój akces. Kapitan wybierał tylko najbardziej sprawnych i najlepiej przeszkolonych. Tak powstała 1. Samodzielna Kompania Commando.

Na mundurach oprócz naszywki z napisem „Poland” nosili plakietkę z napisem „No10 Commando” oraz odznakę Dowództwa Operacji Połączonych, na której widniała kotwica, pistolet maszynowy i orzeł symbolizujące współpracę między marynarką wojenną, armią i siłami powietrznymi.

Odznaka Dowództwa Operacji Połączonych, jaką nosili na rękawach polscy komandosi

Po uroczystym pożegnaniu z macierzystym oddziałem i przeglądzie kompanii dokonanym przez generała Bronisława Ducha wybrańcy udali się na miesięczne wstępne przeszkolenie do Walii. Od tej chwili kompania stała się częścią 10. Międzyalianckiego Commando złożonego z podobnych oddziałów utworzonych z Francuzów, Belgów, Norwegów, Holendrów i Brytyjczyków.

Dowódcą tej międzynarodowej jednostki specjalnej został podpułkownik Dudley Lister. Początkowo narzekał na niemożliwe do wymówienia dla Brytyjczyka polskie nazwiska, ale szybko się przekonał, że egzotyczni wojacy znad Wisły wyróżniają się w szkoleniu i poza nim.

Wspominał ich po wojnie jako niezwykle pogodnych, sympatycznych żołnierzy o mocnych głowach do alkoholu i cieszących się wielkim powodzeniem u płci przeciwnej.

To akurat nic dziwnego. Polscy żołnierze w Wielkiej Brytanii byli słynni z szarmancji wobec kobiet i nigdy nie narzekali na brak zainteresowania z ich strony. Dochodziło do komicznych sytuacji, w których Brytyjczycy przyszywali sobie na rękawach plakietki z napisem „Poland” i umyślnie kaleczyli język angielski, by zwiększyć swoje szanse na podryw.

W Walii komandosi przeszli wstępne szkolenie, podczas którego największy nacisk położono na ćwiczenia ogólnorozwojowe oraz wyczerpujące marsze w pełnym rynsztunku bojowym.
Po miesiącu jednostka została przerzucona do Szkocji, gdzie w Achnacarry niedaleko Fort William zaczęło się prawdziwe szkolenie.

Trening w Szkocji został zapamiętany przez komandosów jako prawdziwe piekło na ziemi. Przez 20 godzin na dobę byli szkoleni w walce wręcz, posługiwaniu się wszelkimi rodzajami broni palnej, wspinaczce wysokogórskiej, sztuce survivalu w surowym, szkockim klimacie oraz desancie z morza przy współpracy z Royal Navy. Ćwiczyli skoki ze spadochronem, wypady na tyły wroga oraz szturmy na umocnione pozycje nieprzyjaciela.

Wszystkie ćwiczenia wykonywano przy użyciu ostrej amunicji. Między czołgającymi się w błocie komandosami wybuchały prawdziwe ładunki, a nad głowami świstały im prawdziwe pociski.

Komandosi z 1. Samodzielnej Kompanii Commando podczas szkolenia w Szkocji

Po tym morderczym szkoleniu komandosi otrzymali krótkie urlopy. Większość z nich spędziła je odwiedzając kolegów z dawnej jednostki. Niektórzy z nich mieli okazję zaprezentować swoje wyszkolenie.

Marian Walentynowicz – znany przedwojenny rysownik (twórca m.in. postaci Koziołka Matołka) i korespondent wojenny przy 1. Dywizji Pancernej generała Maczka wspomina w swojej znakomitej książce pt. „Wojna bez patosu” starcie między polskimi komandosami, a artylerzystami, do którego doszło w jednej z knajp w szkockim miasteczku Tayport.

Kilku komandosów stawiło czoła o wiele liczniejszej grupie artylerzystów. Wezwani na miejsce policjanci nie ukarali ich aresztem, ani mandatem. Polecili im tylko, by układali znokautowanych przeciwników wzdłuż, a nie w poprzek chodnika.

Jednostka oprócz wyszkolenia wyróżniała się spośród innych niezwykłym stopniem zintegrowania. W Międzyalianckim Commando nie istniały bariery dzielące kadrę oficerską od zwykłych żołnierzy. Wszyscy szkolili się, jedli i spędzali czas wolny razem.

Cechował ich tak duży solidaryzm, że w sytuacji gdyby brytyjski komandos zobaczył Polaka – kolegę z oddziału bijącego się w pubie z Brytyjczykami z innej jednostki, natychmiast przyszedłby z pomocą jemu, a nie swoim rodakom.

Powszechnie zaczęto nazywać ich „Zielonymi Diabłami” od koloru noszonych przez nich beretów.

W sierpniu 1943 roku jednostka została wysłana do Algierii, gdzie przez kilka następnych miesięcy szkoliła się w walce na pustyni. W grudniu tego samego roku polscy komandosi jako pierwsi postawili nogę na ziemi włoskiej. Trening dobiegł końca. Przyszła pora na chrzest bojowy.

Polacy od razu zostali skierowani na front i przydzieleni do brytyjskiej 78. Dywizji Piechoty stacjonującej w górskiej miejscowości Capracotta. Ich zadaniem było prowadzenie dalekiego zwiadu w górach, zbieranie informacji o pozycjach wroga i kierowanie ogniem brytyjskiej artylerii.

Teren był bardzo nieprzychylny, usiany polami minowymi i patrolowany przez Niemców. Wtedy też Polacy stracili pierwszego zabitego. Starszy strzelec Franciszek Rogucki został śmiertelnie ranny, gdy sam rzucił się na stanowisko niemieckie.

18 grudnia 1943 roku polska kompania została przeniesiona do miejscowości Pescopennataro z rozkazem patrolowania okolicy. W tym samym czasie do dowództwa brytyjskiej dywizji w Capracotcie zgłosił się pewien Włoch z bardzo niepokojącymi informacjami.

Według niego Niemcy ściągnęli liczący ponad 200 żołnierzy elitarny batalion strzelców alpejskich, który otrzymał zadanie zniszczenia gniazd brytyjskiej artylerii oraz zlikwidowania znajdującej się na wysuniętej placówce polskiej kompanii. Polacy w Pescopennataro byli właściwie skazani na zagładę wobec tak licznego przeciwnika. Jedynym wsparciem jakie otrzymali byli brytyjscy artylerzyści stacjonujący kilka kilometrów dalej.

Mimo to kapitan Smrokowski starannie przygotował się do obrony. Przede wszystkim zgromadził wszystkich cywili z miasteczka w budynku kościoła, potem rozdzielił zadania dla poszczególnych plutonów. Walka rozpoczęła się 22 grudnia 1943 roku około godziny 23:00.

Niemcy atakowali wykorzystując uformowanie terenu i nacierając zboczem wzgórza górującego nad wioską. Podeszli tak blisko polskich pozycji, że obrońcy nie mogli wezwać na pomoc brytyjskiej artylerii – pociski z dział zmasakrowałyby także ich. Niemcy zaatakowali z trzech stron. Walka trwała kilka godzin. Serie z karabinów maszynowych przeplatały się z krzykami przerażenia dochodzącymi z niewielkiego kościółka.

Niemcy w końcu wycofali się, by przegrupować siły. Wykorzystali to artylerzyści, którzy rozpoczęli ostrzał przedpola. Niemcy spróbowali jeszcze jednego szturmu, ale zostali odrzuceni przez Polaków.

„Zielone Diabły” nie straciły w tej bitwie ani jednego żołnierza. Jedynie kilku było lekko rannych.

W styczniu 1944 roku Polacy zostali wycofani z Pescopennataro i skierowani w rejon łańcucha górskiego Aurunci z zadaniem rozpoznania i dokonania dywersji w okolicy Castelforte, gdzie miało stacjonować dowództwo niemieckiej dywizji piechoty. Podczas przekraczania rzeki Garigliano komandosi napotkali silny opór nieprzyjaciela.

Wzgórza okazały się być gęsto obsadzone niemieckimi stanowiskami i gniazdami karabinów maszynowych. Polscy komandosi musieli je likwidować jedno po drugim. Często dochodziło do walki wręcz i na noże. Miał wówczas miejsce niezwykle smutny wypadek.

Strzelec Zenon Kaszubski pochodzący z Poznania zabił nożem Niemca, który celował z pistoletu do jego rannego kolegi. Kiedy przeszukał trupa znalazł w kieszeni munduru list pisany po polsku od matki zabitego żołnierza mieszkającej w… Poznaniu.

Polakom udało się w końcu oczyścić okoliczne wzgórza z Niemców, ale w walkach stracili 4 zabitych i ponad 20 rannych.

Po tych górskich zmaganiach kompania została wycofana w okolice Neapolu, gdzie ranni wracali do zdrowia, a reszta szkoliła się w desantach z morza. Wszyscy uczestnicy dotychczasowych walk zostali wyróżnieni srebrnymi sygnetami – odtąd będą one znakiem rozpoznawczym „starej gwardii”.

W kwietniu 1944 roku kompania udała się do Campobasso, gdzie stacjonowało dowództwo polskiego 2. Korpusu. Tam komandosi spotkali się z Naczelnym Wodzem generałem Kazimierzem Sosnkowskim i dowódcą 2. Korpusu generałem Władysławem Andersem. Potem skierowano ich do Capriatti, gdzie stan osobowy kompanii został uzupełniony 20 nowymi żołnierzami.

Podczas decydującej bitwy o Monte Cassino kompania komandosów została włączona do 5. Kresowej Dywizji Piechoty i zajęła pozycje w wąwozie Inferno. Przydzielono do niej szwadron szturmowy z 15. Pułku Ułanów Poznańskich tworząc oddział pod nazwą Zgrupowanie Commando pod dowództwem majora Smrokowskiego

Major Władysław Smrokowski - dowódca polskich komandosów.
W dniu 17 maja 1944 roku Zgrupowanie uderzyło na wzgórze Casttellone, jednak poniosło ciężkie straty. Po wycofaniu się w nocy z 17 na 18 maja komandosi natarli na silnie bronione wzgórze San Angelo. Szturmowali strome kamieniste zbocze, a z góry sypał się na nich grad kul i pocisków moździerzowych. Po ciężkiej walce zdołali opanować wzgórze tracąc 8 zabitych i ponad 50 rannych.

Na początku czerwca 1944 roku polscy komandosi zostali skierowani do miejscowości Oratino, gdzie uzupełniono stan osobowy wcielając do Zgrupowania 2. Kompanię Komandosów pod dowództwem porucznika Feliksa Kępy utworzoną na bazie 111. Kompanii Ochrony Mostów i złożoną z żołnierzy 3. Dywizji Strzelców Karpackich oraz włoskich i jugosłowiańskich ochotników.

W lipcu Zgrupowanie Commando zostało podporządkowane taktycznie 2. Brygadzie Pancernej, z którą wzięło udział w walkach o Anconę. 31 lipca major Władysław Smrokowski otrzymał z rąk Naczelnego Wodza order Virtuti Militari. Trzy dni później jednostkę wycofano na południe Włoch, gdzie na jej bazie utworzono 2. Batalion Komandosów Zmotoryzowanych, który wziął udział w bitwie o Bolonię.

Po wojnie większość polskich komandosów wybrała życie na emigracji. Major Władysław Smrokowski początkowo zamieszkał w Wielkiej Brytanii, a w 1951 roku przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Pracował w hucie żelaza w Chicago. Zmarł na zawał serca 2 stycznia 1965 roku. Jest pochowany na cmentarzu Maryhill w Niles na przedmieściach Chicago. Został pośmiertnie awansowany do stopnia podpułkownika.

Tradycje polskiej Samodzielnej Kompanii Commando dziedziczy Zespół Bojowy B z Jednostki Wojskowej Komandosów wchodzącej w skład Wojsk Specjalnych RP.

O pamięć o polskich komandosach dbają także członkowie Grupy Rekonstrukcji Historycznej 1. Samodzielnej Kompanii Commando ze Swarzędza. Zachęcam Was gorąco do odwiedzenia ich strony.

Dziękuję Panu Przemysławowi Kapturskiemu z GRH 1SKC za zgodę na wykorzystanie materiałów.

Źródła:
GRH 1SKC przy KŻR LOK w Swarzędzu, http://commando.swarzedz.net.pl, Dostęp 20.05.2012
Łukasz Orlicki, Bitwa o Pesco – polscy komandosi we Włoszech, Odkrywca, 1/2007.
1 Samodzielna Kompania Commando, http://pl.wikipedia.org, Dostęp 20.05.2012.
Marian Walentynowicz, Wojna bez patosu, Instytut Wydawniczy PAX, 1969.

O autorze
Mam na imię Mateusz, pochodzę z Poznania, od sześciu lat mieszkam z żoną i córką w Aberdeen. Na co dzień jestem headhunterem i pracuję dla agencji rekrutującej inżynierów do przemysłu naftowego. Tworzę bloga, bo dla młodego pokolenia autorytetami stali się celebryci, a prawdziwych bohaterów pokrywa kurz zapomnienia. To również próba wywołania pewnej narodowej dumy, która potrafi łączyć Polaków. Zapraszam na blogbiszopa.pl.

Komentarze 11

bors
121
bors 121
#130.05.2012, 17:35

Bardzo ciekawy material, prosze o wiecej. Nie wyobrazam sobie dzisiejszych mezczyzn w takich akcjach, do baru by poszli, pewnie, pobili by sie tez chetnie, ale reszta... Na pogode narzekaja siedzac w cieplych polarkach przed telewizorem, a gdyby im przyszlo taplac sie w blocie, wspinac po zimnych, mokrych skalkach ze nie wspomne o nadstawianiu glowy za ojczyzne na obcej ziemi...

Profil nieaktywny
bizoniusz1975
#230.05.2012, 19:12

Dobry blog pozdrawiam

Profil nieaktywny
pryncypal
#330.05.2012, 19:54

niestety jeszcze kilka lat i mlodzi ludzie nie beda nic wiedziec na tamten temat gdyz swiatem rzadzi glupota i pustka ludzi ,ktorzy sa bardzo podatni na nie .

Pulkownik
Aberdeen
7 807 62
Pulkownik Aberdeen 7 807 62
#431.05.2012, 07:01

smutne jest tylko to ze tak wspaniali i wartosciowi ludzie po powrocie do 'wolnej' ojczyzny, za ktora z takim poswieceniem i bez wahania przelewali swoja krew, byli nazywani 'zdrajcami', 'faszystami' i mordowani

koniu34
146 65
koniu34 146 65
#531.05.2012, 07:31

To jest drużyna która kultywuje pamięć o komandosach w zielonych beretach. 20 drużyna harcerska Lotna imienia podpułkownika Władysława Smrokowskieg , drużynowy Zbigniew Zięba.
Niestety nie mogę wkleić linku do ich strony bo nie działa ich strona, ale podaje link do kolejnej drużyny która ma za bohatera " Samodzielną Brygadę Strzelców Karpackich" i razem z w/w drużyną gościli na obozie w zeszłym roku w Szkocji a dokładnie Fort William.

http://szareiwilki.swi.pl/index.php...

Zdjęcia w galerii pochodzą z 2008 roku.

W Polsce jest jeszcze wiele drużyn które kultywują tradycje o naszych wspaniałych bohaterach jednak nie jest o nich głośno.
Kto chce pamiętać o bohaterach to będzie pamiętał.

koniu34
146 65
koniu34 146 65
#631.05.2012, 07:39

W galerii 20 Szarych i Wilków są zdjęcia „lotnej” w charakterystycznych mundurach komandosów i wyposarzeniu z tamtego okresu.

Bacchus
69
Bacchus 69
#731.05.2012, 23:55

Czesc z tych zolnierzy zrzucono do Polski jako cichociemnych. A po 1944 zalatwili ich tatusiowie Adama Michnika i Jurka Owsiaka z innymi towarzyszami. Czy warto dla takiego kraju umierac bylo??

koniu34
146 65
koniu34 146 65
#801.06.2012, 08:57

#7
To byli prawdziwi patryjoci z krwi i kości i dla nich liczyło się to by Polska była wolna a że zostali sprzedani za kilka srebrników w Jałcie to już nie ich wina. Walczyli za swą ojczyznę i byli gotowi oddać za nią życie wierząc że wrócą do wolnej polski ale stało się inaczej, dzięki pomocy naszych wiernych sojuszników.

Papierowych sojuszników , którzy ruszyli dupy do boju jak im Hitler zapukał w okienko. Pewnie gdyby nie to by dalej siedzieli wygodnie na swych kanapach i popijali herbatkę, łyski i pociągali cygarko.

Z jednej strony to mi żal że Hitlerowi nie udało się wytępić naszych najlepszych przyjaciół ze wschodu którzy 17 września przyszli z ”pomocom nam” i zostali przez kolejnych parę dobrych lat w Polsce.

koniu34
146 65
koniu34 146 65
#901.06.2012, 09:00

Siejąc spustoszenie i terror na terenie Polski.

koniu34
146 65
koniu34 146 65
#1001.06.2012, 09:14

Propaganda sowiecka zrobiła swoje i wszystkich którzy walczyli po stronie aliantów nazywano zdrajcami, karłami zaplutej reakcji itp. Łatwo sterować ludźmi jeśli ciągle im się wmawia kłamstwa, a tak było z naszymi bohaterami na których w kraju czekały tortury, wyzwiska i poniżenie.

koniu34
146 65
koniu34 146 65
#1101.06.2012, 09:22

Ci co przeżyli jakimś cudem weryfikacje sowiecką w Polsce nie mieli łatwego życia. Zawsze musieli patrzeć za siebie czy jakiś szpicel nie doniesie na nich. Wszelkie problemy, które były w Polsce czy to słynne z mięsem czy tez inne to winę ponosili ci którzy walczyli na obczyźnie za wolność swego kraju, a kraj jak to kraj pod rządami sowietów wytarł sobie nimi „dupę”.

Byli najlepszymi kozłami ofiarnymi w spreparowanych oskarżeniach i pokazowych procesach by naród widział jak o nich dba partia.