Z cyklu: zły mazio i brzydki!
"- Czy jeszcze zdążyłem zapisać się jutro na pączusie?
- A ile?
- Sześć, żeby mi dzieciaki się nie roztyły."
(dialog z wczoraj, z polskiego sklepu)
Nie muszę dodawać, że przez całą wczorajszą zmianę w nocy kułem dwie woskowe laleczki voodoo, podobne do zasłyszanych rozmówców, gwiazdkowym śrubokrętem, wydając odgłosy z Psychozy! Mam nadzieję, że wszystkich dziś bolą brzuszki, a noc spędzą na kiblu. Dziękuję. Idę poczytać. :P
(dieta mode on, abstynencja mode on, niepalenie mode on i sam wiem ch.j wie co jeszcze mode on, a co off!)
Nienawidzę Cię tak jak tłustego czwartku, który jest świętem spaślaków, ogromnych fas łoju, utytłanych w błocie, pełnym nieczystości, knurów i tłustych kog, wypełnionych wielorybim sadłem i sokiem z zęz! Idę se czytać. Ps. znalazłem świetną księgarnię w necie - Solaris. Już się nie mogę doczekać na dwie trylogie: Sniegowa i Borunia, i Trepki. Tylko, kto z kim ja o nich pogadam, skoro "wszędzie nikt" ich nie zna. Poza tym - świetne źródło książek historycznych. Chyba stanę się bankrutem. :)
Mazio wklej na forum to poczytam;P
mazia pytales, ale co mi tam
pierwszy rozdzial, jak sie wciagniesz wkleje dalej. praw autorskich nie ma, bo to powiesc z ery wiecznego komunizmu
1
Dla mnie historia ta rozpoczęła się w czasie spaceru nad kraterami Kilimandżaro, od spotkania z Lusinem lecącym na ognistym smoku.
Nie lubię latać na smokach, bo trąci mi to starożytną teatralnością, a powolnych pegazów wręcz nie znoszę. Na Ziemi posługuję się zwyczajną wygodną awione-tką, pojazdem niezawodnym. Ale Lusin nie potrafi sobie wyobrazić podróży bez użycia smoka. W szkole, kiedy te cuchnące potwory dopiero wchodziły w modę, Lusin wdrapał się na ćwiczebnym smoku na Czomolungmę. Smok wkrótce zdechł, chociaż był w masce tlenowej, a Lusinowi zakazano przez miesiąc pojawiać się w stajni. Od tego czasu upłynęło czterdzieści trzy lata, ale Lusin nie zmądrzał. Powtarza ciągle, że odzywa się w nim dusza przodków, którzy ubóstwiali te dziwne stworzenia, lecz moim zdaniem zwyczajnie pozuje na oryginała. Zupełnie tak samo jak Andre Szerstiuk. Obaj gotowi są wyleźć ze skóry, aby tylko kogoś czymś zadziwić. Tacy już są.
Kiedy więc znad Oceanu Indyjskiego nadleciał skrzydlaty smok otoczony kłębami dymu i językami płomieni, od razu domyśliłem się, kto go dosiada. Istotnie, Lusin krzyknął na powitanie i wylądował na urwistym stoku krateru Kibo. Zatoczyłem kilka kręgów w powietrzu,
aby obejrzeć sobie „wierzchowca", po czym również wylądowałem. Lusin podbiegł do mnie i serdecznie uściskał. Nie widzieliśmy się od dwóch lat. Przyjaciel rozkoszował się moim zdumieniem.
Smok był duży, miał około dziesięciu metrów długości. Rozciągnął się bezwładnie na kamieniach, zamknął ze zmęczenia wypukłe, zielone oczy, a jego chude boki opancerzone pomarańczową łuską wznosiły się i zapadały. Spotniałe skrzydła zwierzęcia drgały spazmatycznie, nad jego głową kłębił się dym, przy wydechu z paszczy tryskał płomień. Ognistego smoka widziałem po raz pierwszy.
— Ostatni model — powiedział Lusin. — Hodowla zajęła mi dwa lata. Koledzy z INF chwalą. Ładny, prawda?
Lusin pracuje w Instytucie Nowych Form i nieustannie chełpi się, że syntetyzuje żywe istoty, jakich natura nie zdoła wytworzyć w procesie ewolucji nawet za miliard lat. Coś niecoś, na przykład mówiące delfiny, istotnie mu się udało. Ale smok dymiący jak wulkan nie wydał mi się piękny.
— Masz zamiar straszyć nim dzieci? — zapytałem. Lusin czule poklepał smoka po jednej z jego dwunastu żabich nóg.
— Efektowny. Zawieziemy na Orę. Niech oglądają
Drażni mnie, jeśli ktoś mówi o Orze. Połowa moich przyjaciół tam leci, a mnie się nie udało. Złości mnie nie ich szczęście, lecz to, że w najwyższym stopniu interesujące spotkanie z mieszkańcami innych światów przekształcają w prymitywną wystawę zabawek. Czego też oni na tę Orę nie zabierają!
— Brednie! Nikt tam nawet nie spojrzy na twoje wykopalisko. Każdy Niebianin jest stokroć bardziej niezwykły niż wszystkie wasze cudactwa razem wzięte. Sądzę, że maszyny będą ich ciekawić przede wszystkim.
— Maszyny tak! Zwierzęta również! Wszystko!
— I ty również! — rzuciłem ze złością. — Piękny okaz człowieka piątego wieku: rudowłosy, żółtooki, wzrost metr dziewięćdziesiąt dwa, wiek pod sześćdziesiątkę, samotny. Żeby tylko nie zakochała się tam w tobie jakaś myśląca ropucha! Nawet na swoim smoku nie uciekniesz!
Lusin uśmiechnął się i pokiwał głową.
— Zazdrościsz, Eli. Odwieczne uczucie. Starsze od smoków. Rozumiem. Sam bym na twoim miejscu.
Przyzwyczailiśmy się do stylu Lusina, ale nieznajomi czasami nie mogą go zrozumieć. Nie lubi zresztą rozmawiać z nieznajomymi.
Jego wyrzuty zdenerwowały mnie. Oburzony odwróciłem się. Lusin położył mi rękę na ramieniu.
— Spytaj jak? — poprosił smutnym głosem. — Ciekawe.
Skinąłem głową, aby nie sprawić mu zawodu swoją obojętnością. Z jego opowiadania dowiedziałem się, że w żołądku potwora syntetyzują się substancje palne i że samego smoka ani to ziębi, ani grzeje. Lusin pracuje nad tematem: „Materializacja potworów ze starożytnych podań". Smok ziejący ogniem jest czwartym jego tematem, a potem zamierza stworzyć skrzydlate asyryjskie lwy i pła-zopodobne egipskie sfinksy.
— Chcę boga Hora z sokolą głową. Jeszcze nie zatwierdzony. Mam nadzieję —powiedział Lusin.
Przypomniałem sobie, że Andre wiezie na Orę swo-
ją symfonię „Harmonia gwiezdnych sfer" i że prawykonanie tego utworu odbędzie się dziś wieczorem w Kairze. Powątpiewam co prawda w talenty muzyczne Andrć, ale wolę już muzykę niż dymiące smoki. Lusin poderwał się.
— Nie wiedziałem. Lecimy do Kairu. Ja przodem. Do dworca rakietowego.
— Sam się rozkoszuj trującymi wyziewami twojego potwora — powiedziałem. — A ja tradycyjnie: raz, dwa i już przeleciałem sto kilometrów.
Udało mi się wyprzedzić Lusina o blisko dwadzieścia minut. Czekając na niego umówiłem się z obsługą stacji, że nakarmią smoka w stajni pegazów. Na każdym dworcu rakietowym jest obecnie zagroda skrzydlatych koni, specjalnie dla turystów. Moja prośba nie wzbudziła wielkiego zachwytu, który zupełnie się ulotnił, kiedy powiedziałem, że smok jest ognisty. Zadziorne pegazy nienawidzą flegmatycznych smoków i kiedy tylko je dostrzegą, natychmiast rzucają się na nie z góry. Oczywiście ani kopyta, ani zęby nie mogą uszkodzić łuski, ale zwariowane konie atakują uparcie aż do całkowitego wycieńczenia. Nie rozumiem zupełnie, czemu Grecy wybrali kiedyś do swych poetyckich lotów to szybko nużące się w powietrzu zwierzę. Wolałbym osobiście wznosić się ku artystycznym wyżynom na kondorach lub gryfach, które wzlatują wyżej i doskonale szybują nad Ziemią.
Pomachałem ręką do wolno zbliżającego się Lusina.
— Pospiesz się, bo się spóźnimy! Możesz swojego wulkanopodobnego pieszczocha zostawić tutaj. Obiecano mi, że pegazów do niego nie dopuszczą.
Moim zdaniem to najlepsza Space Opera jaką znam, a przynajmniej taką ją zapamiętałem. Ludzie jak Bogowie. Czyż nie brzmi pięknie? I wbrew czasom, oraz miejscu powstania, niewiele tam indoktrynacji, a wizja - przedniej jakości. Dzięki Nieznamir za ten fragmencik. Niech jednak nie zmyli nikogo - książka jest o kosmosie, a nie czarach. :)
Na kazdym zebraniu jest taka sytuacja, ze ktos musi zaczac pierwszy: