Zmiany na najwyższych szczeblach władzy w Wielkiej Brytanii odbywają się w sposób niezmienny i sprawdzony. Są efektywne i prowadzą do kolejnych ulepszeń. Opowiada o nich Joanna Dąbrowska, radna Partii Konserwatystów w Londynie. Z wykształcenia ekonomistka.
Joanna Dąbrowska
Sylwia Milan: Kim pani jest?
Joanna Dąbrowska: Polką urodzoną w Wielkiej Brytanii.
Czyli i Angielką?
Też.
A pani rodzice?
Ojciec jest ze Lwowa, sprzed wojny jeszcze. Matka przyszła na świat po wojnie w Warszawie. W latach 60. tata pojechał do znajomych do Polski i spotkał mamę. Zakochali się. Mama zdecydowała się wyjechać z kraju. Dla ojca zostawiła wszystko. Właśnie kończyła medycynę.
Bardzo skomplikowała sobie życie.
Dosyć.
W domu mówiliście po polsku czy po angielsku?
Po polsku. W domu ojciec zabronił mówić po angielsku, chociaż zna język perfekt, bez akcentu. Chodziłam jednocześnie do polskiej i angielskiej szkoły. Jako osoba dorosła pracowałam tam później przez kilka lat jako nauczycielka.
Czy jeździła pani do kraju rodziców?
Tak. Mój polski był w miarę dobry, więc sama podróżowałam po Polsce, a nawet pracowałam krótko w latach 90. Moi znajomi słabiej znający język nie zdecydowali się, bo się bali.
Co pani robiła w latach 90. w Polsce?
Byłam na stażu w Warszawie.
Pani pracowała w City, ale zostawiła to. Dlaczego?
Pracowałam w wielu dużych firmach, ale dążyłam do pracy w lotnictwie – moja specjalizacja na studiach to ekonomia lotnictwa komercyjnego.
Od kiedy jest pani zaangażowana w politykę?
To się zaczęło w stanie wojennym. Poszłam z rodzicami na słynny marsz przeciwko komunie. Byłam dzieckiem. Z tego dnia zapamiętałam jedynie straszliwe zimno i doniosłość chwili. Tam zaczęła się rodzić moja świadomość.
Od dwóch lat jest pani radną dzielnicy Ealing w zachodnim Londynie. Ile czasu przeznacza pani na tę działalność?
To zależy, ile chcę w to zainwestować. Obowiązkowe są stałe godziny urzędowania, kiedy mieszkańcy przychodzą do mnie ze swoimi problemami, oraz zebrania wieczorami. Mam 15–20 takich zebrań w miesiącu.
W ratuszu musi pani być co tydzień o określonej porze?
Tak, ale liczba spotkań jest zróżnicowana. W listopadzie na przykład mam 17 zebrań, to dużo.
Z jakimi sprawami przychodzą mieszkańcy?
Domy, ogrody, chodniki, sprawy osobiste, finansowe, szkolne, światła na ulicy – wszystko. Rozmawiamy o wszystkim i czasem o niczym.
Czy ma pani realny wpływ na stanowienie prawa?
Tak.
Jacy ludzie idą do lokalnej polityki?
To przedstawiciele różnych grup zawodowych i finansowych, mieszkańcy danej dzielnicy, nierzadko pochodzący z różnych krajów. W rozmaitym wieku, najmłodsi mają po 21 lat, ale średnio 55–60 lat, bo tacy dysponują czasem na dodatkową działalność. W naszej grupie jest jedna Włoszka, która była kierowcą autobusów. Jest ważna, bo przynosi opinię z innej strony. Mam znajomego, który jest sędzią. Jest też pani z listy najbogatszych ludzi w kraju. Jak widać, zróżnicowanie ogromne. Większość oprócz tego ma swoją pracę. Dieta radnego nie jest na tyle kusząca, by decydować się na to jedynie z pobudek finansowych.
A jeśli wchodzimy wyżej, do Parlamentu na przykład, to też słabo płacą?
Płacą dużo lepiej, ale wymagają całkowitego poświęcenia. Przechodzimy na zawodowstwo polityczne, porzucając dotychczasowe zajęcie. To ryzykowne, bo możemy przecież wejść tylko na jedną kadencję. Ale przynajmniej emerytura jest dobra (uśmiech). Pomiędzy lokalnym szczeblem a tym najwyższym w Parlamencie jest jeszcze jeden poziom działalności – radnego.
Dlaczego Brytyjczycy wchodzą do polityki?
Sprawy ambicjonalne, spełnienie się w innej roli i obszarze, także siła prestiżu, zwłaszcza jeśli ktoś chciałby zostać premierem.
A jeśli kogoś nie interesuje wielka polityka?
Takich ludzi jest sporo i to właśnie miejscowi radni. Po prostu chcą mieć wpływ na życie codzienne swoje i innych.
Polacy, jak żadna inna nacja, mają bardzo skąpą reprezentację w strukturach władzy brytyjskiej. Jak pani to tłumaczy?<?b>
Ta starsza migracja często nie mówiła po angielsku. Z kolei ci, którzy nie mieli bariery językowej, znali realia polskiej polityki i wydawało im się, że nie mogą nic zmienić. Wiedzieli, jak działa polityka w Polsce, że jest to zawód niskiego zaufania społecznego, więc nie chcieli mieć z tym nic wspólnego.
Wchodzi pani na polskie portale internetowe, ma kontakt z polskimi mediami?
Nie mogę powiedzieć, że często, ale mam.
Pierwsze refleksje, jakie przychodzą pani na myśl, gdy mowa o polskiej rzeczywistości politycznej?
Cała polityka jest wciśnięta w dwie dekady. Wszystko bardzo skoncentrowane. Za dużo informacji.
Za dużo się dzieje?
Za dużo się dzieje i za dużo jest konfliktowych spraw. Niektórzy ludzie mają cały czas w głowie swoje egoistyczne plany, a nie cele społeczeństwa.
Tu jest takich mniej?
Prawo w Anglii jest jednym z najstarszych systemów prawniczych na świecie. W Polsce wczoraj weszło nowe rozporządzenie, jeszcze nikt o nim nie wie, a już za chwilę będzie nieświeże. Brak ciągłości. Po co te zmiany? Z drugiej strony wydarzenie goni wydarzenie, ale wszystko wygląda tak samo jak 5 lat temu. Prawie nic się nie zmieniło, a już na pewno nie poszło do przodu, tylko obraca się w tym samym miejscu. Religia miesza się z polityką. U nas to nie do pomyślenia.
Czy brytyjscy politycy widzą nas jako nastawionych zbyt nacjonalistycznie?
Ależ to jest bardzo dobre, bo każdy walczy o swoje! Polska, która walczy i nie chce podpisać jakiegoś dokumentu z Unią, pokazuje, że nie jest państwem trzeciej klasy, które wszystko zawsze akceptuje, nawet coś niekorzystnego. To jest doceniane, bo oznacza, że ktoś się nie poddaje.
Członkostwo w Unii wymaga jednak śpiewu chóralnego, nie solowego.
To jest charakter Polaków, tego nie da się nie zauważyć. To jest dobre, o ile nie szkodzi wspólnej sprawie.
Tak to jest odbierane w Europie?
Czy w Europie? Tam jest trochę trudniej. Nie jestem gorącą zwolenniczką Unii jako takiej, Unii ekonomicznej owszem. Szczególnie jestem przeciwna wspólnej walucie.
Jak w brytyjskiej polityce wypadło ostatnie dwudziestolecie?
Powiem od strony matematycznej, bo jestem ekonomistą. 20 lat temu mieliśmy tutaj recesję, dzisiaj znów ją mamy. To zależy, czy patrzymy krótko-, czy długoterminowo. Lata pomiędzy obydwoma kryzysami był okresem, kiedy wartości domów niesłychanie poszły w górę, każdy mógł sobie kupić własny samochód, wyjeżdżał na wakacje. Europa bardziej się otworzyła.
Dla Brytyjczyka to dobrze, bo poprawił mu się status?
Tak, ale teraz czas na zmiany, bo sytuacja tego wymaga. Partia Konserwatystów jest bardziej efektywna. Zawsze miała większy procent wygranych w radach w Anglii. Nawet gdy Partia Pracy była w rządzie, to 60–80% radnych brytyjskich to konserwatyści, bo każdy wie, że oni lepiej zajmują się konkretnymi sprawami. To widać po mniejszych podatkach, lepszej jakości usług.
Jeśli konserwatyści dojdą do władzy, to czy przekreślą wszystko, co zrobili laburzyści? Czy przy zmianie kierunku zrobią dużą czy małą korektę?
W 1997 roku Partia Konserwatywna przegrała. I dobrze, że tak się stało, bo kraj potrzebował nowych opinii, nowych teorii ekonomicznych, nowego zarządu. Teraz jesteśmy w opozycji i jest czas na nas. Po angielsku to się nazywa "time for fresh blood".
Do zmiany doszłoby, nawet gdyby nie było recesji?
Tak. Ludzie chcą zmian.
Czy konserwatyści będą budować nową politykę na gruzach poprzedników, czy kontynuując ich dzieło?
To zależy w jakich obszarach, bo niektóre rzeczy rozpoczęte przez jeden czy drugi rząd są dobre i będą kontynuowane. Jeśli coś dobrze działa, to po co to zmieniać?
Komentarze 4
dwadziesia siedem pensow
Bloody Tory bastards:P
"Hug a hoodie" - D. Cameron;]
kurwa marchew luzem podrozala w sainsburym.
Zgłoś do moderacji