Książka „Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania”, autorstwa Dionisiosa Sturisa, ukazała się w 2015 roku, a niedawno wyszło jej drugie, rozszerzone wydanie, także w formie ebooka i audiobooka. Znajduje się w niej rozdział poświęcony pierwszym Polakom, którzy po 2004 roku, gdy Wielka Brytania otworzyła rynek pracy, zaczęli napływać na Wyspę. Wśród nich był autor książki Dionisios Sturis.
Fragment dostępny także w wersji audiobook:
„Ben-My-Chree”. Duża łajba – mówił Maciek. „Kobieta mego serca”.
Wracam autobusem do Port St. Mary. Siedzę na górze, nad kierowcą, przy wielkiej półokrągłej szybie. Widoki marne, bo już dawno po zmroku. Deszcz siąpi nieprzerwanie. Z nadmiaru wrażeń usypiam, ale budzę się co chwila, gdy dach autobusu zahacza o gałęzie – szybki, głośny dźwięk kolizji, naprężania, łamania.
„Ben-My-Chree”. Trzy godziny płynie z Liverpoolu do Douglas. Mieści ponad sześćset osób i blisko trzysta samochodów. Zabiera też zwierzęta, głównie psy i koty, dla których urządzono specjalne kabiny.

Choć tamten czerwcowy poranek był słoneczny i ciepły, bez deszczu i wiatru, nie mogliśmy wyjść na pokład. Zabraniał tego rozciągnięty wzdłuż drzwi plastikowy łańcuch. Morze za plastikowym oknem – spokojne, niemrawe, gładkie.
Gnieździliśmy się w niewygodnych fotelach. Damian, Kuba i ja – niedługo później miała do nas dołączyć reszta bandy. My we trzech jak zwiadowcy, jechaliśmy przecierać szlak, jak odkrywcy, upewnić się, że wyspa Man naprawdę istnieje, że ten prom jednak dokądś dopływa. Jeszcze tego samego dnia zadzwoniliśmy z czerwonej, ulicznej budki w Port Erin z potwierdzeniem: istnieje.
Płynęliśmy – przestraszeni i podnieceni. W naszych kieszeniach bezużyteczne licencjaty z politologii i administracji publicznej, dopiero co obronione. W naszych portfelach po pięćdziesiąt z trudem uciułanych funtów. W naszych głowach angielski na poziomie średnim udawanym. I blade pojęcie o tym, co nas może czekać.
Do Kuby tydzień wcześniej zadzwonił kolega: jest taka wyspa – tu i tu, jest robota – taka a taka, za tyle a tyle, chcecie? Wszystko wam załatwię. Przyjedziecie na gotowe.
W roku 2005 Polska pustoszała, bo nareszcie można było bez problemów jeździć do Wielkiej Brytanii za pracą. Żadnych wiz, zaproszeń, pozwoleń. Funt kosztował prawie sześć złotych, a stawka minimalna na Wyspach wynosiła ponad pięć funtów na godzinę. Po przeliczeniu zawrót głowy. Ludzie jechali w ciemno, gdzie bądź, bo w kraju trwała straszna bieda, bezrobocie od kilku lat szybowało rekordowo wysoko. Brytyjskie hotele, puby, kawiarnie, restauracyjne zmywaki, fabryki, firmy sprzątające, rzeźnie, wielkie gospodarstwa, markety i supermarkety, piekarnie – wszędzie tam jakby tylko na nas czekano. Welcome, welcome, Polish people. Do you have friends, co nie boją się pracy? Niech też przyjadą! Everybody!

My nawet nie musieliśmy szukać – praca w małżowni czekała na nas. Dyrektor Bruno prosił, byśmy przyjechali tak szybko, jak możemy, bo przy dobrej, słonecznej pogodzie i po kilku mizernych sezonach z rzędu na wyspie trwały akurat „małżowe żniwa dekady”. Czyściciele potrzebni od zaraz.
Na „Ben-my-Chree” z każdej strony osaczały nas small talki pasażerów, tubalne śmiechy nieogolonych brzuchaczy, udających się na papierosa, wrzaski i płacze dzieciaków oraz jedwabisty głos pre- zenterki BBC, która spoglądała na nas z czterech telewizorów wiszą- cych w rogach pomieszczenia. Nic z tego nie rozumieliśmy – z tego języka, z tych zachowań. Nasze oczy pochłaniały obrazy – inne od znanych nam ubrania, inne fryzury, inne karnacje, inne gesty, inne kości policzkowe i szczęki. Wzrokowa bulimia. Także dźwięki napierały na nas z coraz większą intensywnością, a my – bezbronni, jak nam się zdawało – niewidoczni, zapadaliśmy się coraz bardziej we wgłębienia skórzanych siedzeń, maleliśmy w naszej namacalnej obcości, w naszej kłopotliwej polskości, środkowoeuropejskości, w naszym nieskończonym unijnym entuzjazmie. Musieliśmy wyglądać żałośnie, jak obciachowy młodszy kuzyn, który przyjeżdża z prowincji i którego trzeba zabrać na imprezę.

Poza tym zdążyliśmy prześmierdnąć odorem przypalanych jajek i bekonu serwowanych na śniadanie oraz niemal upiliśmy się powietrzem pełnym piwnych wyziewów.
To była niedziela, co – jak później zrozumieliśmy – w pełni wyjaśniało, skąd na pokładzie tak liczne pijackie mordy, intensywnie parujące i zmęczone.
Raz na jakiś czas Manxowie lubią wyprawić się z Douglas across – na drugi brzeg morza. Łapią prom z wyspy w sobotę wczesnym rankiem. Zaspani, potargani, niektórzy nadal nietrzeźwi po piątkowym oucie. Kawa za kawą – kupowane w saloniku Manannan (może sprzedawał im ją Maciek?). Na dziesiątą są na miejscu. Zbiegają na ląd i wsiadają w autobus jadący do centrum Liverpoolu. Sklepy z ciuchami akurat się otwierają, jest gdzie wydać zaoszczędzone pieniądze. Galerie handlowe porażają wielkością i tłumami, mnogością asortymentu. Jest z czego wybierać, nareszcie można kupić coś „innego”, czego nie ma, być może, nikt na wyspie, czego nie można dostać w jednej z kilku działających tam biedasieciówek.
Do popołudnia Manxowie zdążą zapełnić walizkę i wypić na dobry początek po dwa szybkie browary w którymś z pubów. Będą przy okazji wdychać wielkomiejskość, szarobrunatną i spalinową, ale żywą, szybką, podniecającą. Będą się bezgłośnie zachwycać: kolumnami neoklasycznych budynków, wysokością modernistycznych konstrukcji, szerokością trotuarów, rozległością portu, nawet szerokością i wartkością rzecznego estuarium. Przypomni im się wtedy ich własna Sulby, marniutka w porównaniu z Mersey, bardziej podobna potokowi, gdy wlewa się z wolna do morza w okolicach Ramsey. Ech, na ich małej wyspie wszystko jest niż- sze, skromniejsze, mniej imponujące, bardziej zwyczajne, prak- tyczne, bez krzty fantazji, służebne. Wszystko jest w sam raz, jak należy, jak powinno, a nie jak mogłoby.
Później następuje odwrót do tanich hoteli, gdzie można zostawić zakupy, wziąć prysznic, uciąć sobie krótką drzemkę, przebrać się, wypić kolejne piwo albo drinka dla kurażu. Bo za chwilę wymarsz na imprezę, na wędrowne dicho po klubach wielkiego Liverpoolu. Parę szybkich browarów albo wódek z sokiem, pijackie tańce, krótki, konkretny bajer, szybki shag w kiblu albo za rogiem – bez nadmiernego spoufalania się, bez imion, bez telefonów. Później – w środku nocy – coś do jedzenia: tłuste frytki z brązowym sosem i startym serem albo tradycyjne fish and chips. Powrót do hotelu, a rano biegusiem na statek. Z walizkami, z torbami, z tłustymi włosami. Ciągle nawaleni, zaczynają dzień zimnym guinnessem i full English breakfast.

My we trzech między nimi. Oprócz nas na promie byli też inni Polacy. Równie jak my zagubieni. Wyłapywaliśmy ich wzrokiem: Polak, Polak i ten też, ta Polka i tamta, polskie dzieci. Po ubiorze poznać, po twarzach, po fryzurach, po zakłopotaniu, po nerwowości. W grupkach, jak nasza – po troje, po czworo. Szeptali do siebie, jakby się bali, że ich ktoś podsłucha, jakby się wstydzili, że mówią po polsku, jakby to było karalne. Nie witaliśmy się z nimi ani oni z nami. Schodząc na ląd, z walizkami, z plecakami, udawaliśmy, że się nie widzimy, że się nie słyszymy, że nie rozumiemy wspólnego języka.
Minęło ponad dziewięć lat. Gdzie dzisiaj są ci ludzie? Wrócili do Polski po roku, dwóch czy może zostali na wyspie? Poukładali sobie życie? Nauczyli się języka? Nabrali większej pewności? Gdzie pracują? Jak ich dzieci radzą sobie w miejscowych szkołach?
Żałuję dziś, bo kiedy „Ben-My-Chree” dopływał do Douglas w tamto ciepłe, czerwcowe przedpołudnie, powinienem był biegać między Polakami z notesem, zapisywać nazwiska, maile, telefony. Dzwoniłbym teraz: dzień dobry, dziewięć lat temu tym samym promem przypłynęliśmy na wyspę Man. Pamięta pani? Może spotkamy się na herbatę, opowie mi pani swoją historię? Jak się państwu dzisiaj powodzi na wyspie? Opowiedzcie. Stracona szansa. Nic mnie ci ludzie wtedy nie obchodzili. Spieszyliśmy się z Damianem i Kubą, musieliśmy biec na przystanek, bo o 11.16 odjeżdżał nasz autobus do Port St. Mary. Numer 1 – czerwony, piętrowy, jak ten, którym wracam w tej chwili. Wlecze się dobrą godzinę, choć to ledwo dwadzieścia kilometrów. Jedzie przez lotnisko w Castletown i wszystkie możliwe wioski w okolicy. Każdy z nas zajął podwójny fotel, obok umieścił walizkę. Całą drogę nosy przy szybach. Ej, ale! Widzicie? Ej, patrzcie tam. Ej, morze! Ej, jakie domy! Ej, palmy! Palmy? Gdzie?
Wysiedliśmy na ostatnim przystanku. Jeśli skręcić w prawo, po trzystu metrach dochodzi się do małżowni, jeśli w lewo, po dwustu do domu Sian.
Drugie, rozszerzone wydanie „Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania” Dionisiosa Sturisa w audiobooku i w e-booku jest dostępne w aplikacji Empik Go oraz na empik.com.
O autorze

Dionisios Sturis (ur. 1983) – polski reporter, pisarz i dziennikarz o polsko-greckich korzeniach. Przez niemal 10 lat pracował w TOK FM, pisał dla Gazety Wyborczej, Dużego Formatu i Polityki. Jest autorem wielu książek, w tym: „Grecja. Gorzkie pomarańcze”, „Gdziekolwiek mnie rzucisz: wyspa Man i Polacy: historia splątania”, „Zachód słońca na Santorini: ciemniejsza strona Grecji”, „Głosy: co się zdarzyło na wyspie Jersey” (napisana wraz z Ewą Winnicką), „Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji” oraz „Kefi. Greckie wyspy – smaki i opowieści”. Za teksty prasowe i reportaże radiowe nominowany m.in. do nagrody Grand Press oraz do Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego. Laureat Nagrody Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera.
Komentarze 12
Dzień dobry,
proszę nie zrozumieć mnie źle, ale... dla kogo wydaje się takie książki?
Może inaczej: odpadłem przy "Na „Ben-my-Chree” z każdej strony osaczały nas small talki pasażerów", ponieważ to, co przeczytałem do tego miejsca, to kolejna wtórna historia, jakich każdy emigrant nosi w głowie tysiąc pięćset. Nie zmienia się nawet scenografia, a jedynie nazwy miejscowości. :)
Uuuu, krytykuje to co redakcja promuje...
Bana mu!
:P
Zastanawiam się tylko, czy jesteśmy targetem dla takich wydawnictw. Identyczne zajawki i ekscytacje przeżywaliśmy sami naście lat temu, jeszcze na szkocja.net i ciekawi mnie, czy ktoś chciałby kupić książkę, żeby przeczytać to, co zna doskonale, a co w sumie nie jest chyba niczym na tyle istotnym, bo stało się jakąś częścią codzienności. Mam wrażenie że to tak, jakby czytać opowieść o gościu, który wyszedł do sklepu na rogu po bułki i mleko.
Przyznaję, że nie wiem, co jest dalej, bo (tu długie ziewnięcie) nie doczytałem. Może jakiś nagły zwrot akcji, np. Ziutek poznaje zamożną brytyjską wdowę a Kazek zostaje kierowcą rajdowym i popularnym (kolejne ziewnięcie ;p) influencerem oraz szarą eminencją w gabinecie Camerona lub Rozczochranego. ;)
a co z tymi co pierwsze lata emigracji spedzili chodzac codziennie najebani?
Dla nich ksiazki jak znalazl, bo sami niewiele pamietaja z tego okresu.
:D