Są kulturalni i nieśmiali. Nie mają internetu, nie znają języka. W pracy i poza nią tęsknią. Są najwspanialszymi kolegami, jakich w życiu miałam.
Szybko, dokładnie, od razu. Telefon komórkowy, iPod, internet. Wszędzie i natychmiast spotykamy ludzi, znajomych, kumpli. Porozumiewamy się w zdumiewający sposób. Naszym pradziadkom z czasów pąsowej róży, bilecików, listów pisanych atramentem pod dyktando tykającego zegara, zakręciłoby się w głowie!
Dżentelmeni z supermarketu
Pojawili się w moim życiu wtedy, gdy powoli zapominałam jak dobrze jest być koleżanką i mieć kolegę. Po pracy w kasie lubię pomóc w tłumaczeniu urzędowych papierów. W cudownie staroświecki sposób przedstawili się przy głównym wejściu ASDY. Ucałowawszy moja dłoń, wzbudzili wokół zainteresowanie. Zaczęliśmy rozmawiać.
Był już wieczór, zbliżała się pora zamknięcia supermarketowej kawiarenki. Pisma przetłumaczone, a nasza rozmowa w żaden sposób nie zmierzała ku końcowi.
Opowiedzieli o sobie wiele: zatrudnieni przez agencję, która sprowadziła ich do wyspecjalizowanej firmy jako wysoko wykwalifikowanych fachowców. Rodziny zostały w Polsce. Mają każdy po pokoiku, pracują ile się tylko da. No i oczywiście "radzą sobie z codziennością życia na emigracji". Na tyle na ile pozwala 12-godzinna praca.
Od początku poczułam do tych przeniesionych z ojczystego świata ludzi ogromną sympatię. Radość spotkania, rozmowy w polskim języku, z pięknymi wibracjami dialektów z rożnych zakątków kraju.
Jak na dobrze wychowanych panów przystało, Kazimierz i Józef, postanowili odprowadzić mnie pod dom. Wcześniej wyjęli z wózka kilka ciężkich reklamówek moich zakupów.
Podeszliśmy pod bramkę mojego ogrodu. W podziękowaniu za taszczenie siatek zaproponowałam herbatkę… z placuszkiem. Bo mój tato zawsze pytał w niedzielny poranek – "A czy będzie dziś placuszek?"
Serce za serce
Za tłumaczenie listu postanowili naprawić furtkę. A chwilę później to już przyjęli się na stale.
Od kilku "śtachet" się zaczęło. To znaczy oni zaczęli, bo w ten grudniowy wieczór nie byłam na tyle szalona by ciężko pracującym facetom zaproponować fuchę. To oni popatrzyli i uznali, że "właściwie to cały ten płot wymagałby co najmniej solidnej naprawy".
Zapadł już zimowy zmierzch. By ocenić zakres prac, ilość materiału, narzędzi, termin i zapłatę, umówiliśmy się na niedzielne popołudnie. To jedyna połowa dnia gdy obaj moi koledzy i ja mamy wolne wszyscy razem.
Tradycyjnie ugotowałam rosół z makaronem. Trochę się wygłupiłam, kiedy okazało się, że jest to jedna z trzech zup, która należy do ich kulinarnego repertuaru. Jednak moje lane kluseczki o słodkawym posmaku wywołały w końcu uśmiech na ich spracowanych twarzach.
Na drugie danie były wytęsknione przez Kazimierza i Józefa kopytka. Z przepysznym sosem z mieszanki mięsa wołowego i wieprzowego, polskich kostek rosołowych i szkockiej śmietany. Ona, rzecz jasna, ma zdecydowanie inny smak od polskiej ale do mięsnego sosu wpasowuje się idealnie. Do tego surówka z marchewki, jabłuszka i selera (No pycha... powiedz proszę, gdzie go kupiłaś?).
A potem zapadła cisza. Tylko dźwięk widelców, noży i zastawy. - A co tak cicho siedzicie jak w kościele? – pytam. - Jedzenie takie dobre, czy tacyście głodni? - Jedno i drugie – rzekł Kazimierz nie podnosząc oczu.
Dalej nie pytałam. Uświadomiłam sobie, że owszem - są bardzo głodni, ale polskiego smaku. Przypomniało mi się, jak w progu domu najpierw mnie wyściskali a potem Józef mówił rozradowany "już od ASDY to szliśmy po zapachu".
Doprawdy trudno o milszy komplement dla kobiety czekającej z obiadem.
A potem był deser. Najprostszy z możliwych. Babka piaskowa z makiem i rodzynkami. Posypana cukrem pudrem jak na śnieżny dzień przystało.
Ogród zamiast telewizora
Ogromne, przeszklone drzwi tarasowe mojej jadalni. Prowadzą na tzw. back yard. W trakcie obiadu przeistoczyły się w telewizor, w którym nadawany był program pt. "Ogród, jakiego z pewnością nie chcielibyście mieć".
Moi koledzy spoglądali na niego spod oka. Potem dopijając kawę obliczyli ile i czego mam kupić. Zostałam przeegzaminowana na obecność młotków, wiertel, śrubokrętów i innych takich tam.
Mozolnie kupowałam je przez wiele lat sama z moja rodziną, czyli młodzieżą męska dorastająca w liczbie jeden. Czasami próbowałam nimi uładzić domowe niedostatki szkockich mieszkań, w których przyszło żyć do czasu znalezienia tej spokojnej przystani.
Ale chwilę potem, po raz pierwszy w życiu zostałam kompletnie zignorowana jako uczestnik narady. W jej trakcie, w fachowy sposób Józef z Kazimierzem obejrzawszy wszystko dookoła zakreśli zakres prac. Zupełnie tak, jakby to mieli wykonać u siebie do domu.
Woda, kałuże i ogród
Prace rozpoczęły się pod koniec lutego i trwały do połowy kwietnia.
Tych, którzy znają atrakcje tutejszego klimatu (deszcz, błoto, przykry zacinający wiatr) nie muszę przekonywać jaki rzekomo "łatwy i przyjemny" był ten niewiarygodny wysiłek i determinacja moich kolegów. Wykopawszy rów na pół metra głębokości, zamontowali dodatkowe wzmocnienia płotu by poprawić jego stateczność. Uzupełnili brakujące części i wzmocnili w połowie wysokości.
Miało skończyć się na płocie. Tymczasem kilka dni później jak wryta patrzyłam jak zaharowują się niwelując dwa bezsensowne poziomy gruntu. Ten niższy stale wprowadzał kałuże wody wprost do jadalni czyniąc z mieszkańców domu kandydatów na istoty płetwonogie. Groza!
W następnym tygodniu zaczęli prace ogrodowe. Od przystrzyżenia zaniedbanego, niezwyklej urody i kształtu laurowego drzewa. Na nowo ułożyli taras, wyremontowali ścieżki. Wytyczyli wygodne miejsce do parkowania motocykla młodzieży męskiej dojeżdżającej na studia.
W szopie zapanował wzorowy porządek. Znalazło się miejsce na sprzęt do grillowania i wszystko, co nie ma prawa zamieszkiwać w domu. Szopa zyskała nowy, nieprzemakalny dach nad głową.
Nasza prosta, ludzka bliskość
Zwykle nasze spotkania poprzedzało ustalenie planu działań: niezbędne materiały i polski jadłospis na następne trzy dni prac. Wszystko było zaplanowane prócz wynagrodzenia. Tego, mimo licznych podchodów do tej pory nie udało mi się tego ustalić.
Dlatego w międzyczasie obdarowywałam ich swoimi tłumaczeniami. I doświadczeniem w innych dziedzinach. Uświadomiłam sobie, że oto możemy czynić sobie wzajemnie życie w tej naszej nowej Ojczyźnie lżejszym. Wzajemnie się wspierać - zarówno pod względem praktycznym (wymiana usług - trochę szyję na maszynie), doradczym jak i towarzyskim. W tym dobrym, tradycyjnym tego słowa znaczeniu.
Uświadomiłam sobie, że żyjąc na emigracji niekoniecznie musimy skazywać się na izolację i samotność. Popadać w frustracje prowadzące do uzależnień. Przecież tak o to łatwo, kiedy pustka wkrada się w miejsce zazwyczaj wypełnione przez obowiązki rodzinne.
Patrzyłam jak ci niewiarygodnie skromni, wspaniali, porządni, uczciwi mężczyźni, mężowie i ojcowie dzielnie zmagają się z tym oddaleniem. Mój dom stał się dla nich oknem na Polskę. Miejscem, gdzie posłuchali nareszcie wiadomości z kraju, przeglądów sportowych, poznali wyniki Totolotka.
Pomimo schludnych, bardzo skromnie wyposażonych pokoików agencja zatrudniwszy tych ludzi, eksploatując ich umiejętności, fachowa wiedzę i siłę, zupełnie nie dostrzega prywatnej strony ich ludzkiego życia. Bo czym trudnym może być np. opłacenie abonamentu telewizyjnego i udostępnienie polskiej telewizji?
Czas zapłaty
Byłam dumna i szczęśliwa, mogąc otworzyć drzwi gościnnego, polskiego domu moim kolegom w dniu wypłaty. Przez te kilka miesięcy staliśmy się sobie bardzo bliscy.
Nie oglądając się na niedogodności życia codziennego znaleźliśmy czas na pogawędkę, poradę i dodanie otuchy drugiemu człowiekowi. Jak się okazało - zagubionemu wśród nowoczesnych gadżetów.
Kiedy zapytałam zapłatę za to, że mój szkocki dom i ogród przemienili w polska bombonierkę z czekoladkami popatrzyli najpierw po sobie, a potem na mnie. "To zrób schabowego. Takiego na cały talerz!".
I wtedy w ich oczach zobaczyłam cała Polskę. Śnieżnobiały obrus na stole i tęsknotę za domem. Sama poczułam zapach skoszonej łąki, usłyszałam żabi koncert z pobliskiego stawu w niedzielne niespieszne popołudnie.
Jak mi się z nimi poszczęściło…
Jeśli i Tobie przytrafiła się niezwyczajna historia, opisz ją i wyślij na robert.r@emito.net. Najciekawsze teksty opublikujemy na naszym portalu.
Komentarze 83
ale slodkie, az zeby bola.
Nie wstyd Ci pani Aniu takie banialuki o Polakach wypisywać? Bez języka to i pewnie bez tatuaży, że o kolczyku nie wspomnę. Po pubach pewnie też nie chodzą i na dodatek mają wąsy, ale zero Nike i Adidas.
I jeszcze to całowanie kobiety w rękę… (przecież to policzek wymierzony w spontaniczny ruch gejowski). A wspomniana amatorszczyzna przy płocie i w ogrodzie – to naprawdę za frajer? Boziu, ale nieudacznicy. Podejrzewam też, że ten starszy to pewnie do kościoła chodzi i oboje nie cierpią Ruskich. A Szwabów to już na pewno.
Ponadto ani jednego słowa w całym artykule o wspólnej Jewropie. Tylko Polska, polscy, polskie… i jeszcze ten schabowy na dodatek! Co za wiocha!
Takie zacofanie, taka zaściankowość pani Aniu, taki wstyd...
ale trzeba przyznac ze czasmi brakuje takich ludzi, znajomych ktorzy pomoga czasmi w zamian za pomoc z naszej strony. tak jak to odbywalo sie czasami w polsce - pomoc sasiedzka- i nikt nigdy nie pytal o kase
tak to prawda brakuje tutaj prawdziwych ludzi a z całego grona zapoznanego tylko jednostki sie uchowały ale artykuł żenada...
Plakalem czytajac ten tekst. Juz nigdy nie bede takim samym czlowiekiem.