Do góry

Odbiorca dostaje cały świat

Bajka o Żelaznym Wilku. Czyli 20 lat polskiej prasy, widzianej oczami Jacka Kowalczyka, redaktora naczelnego "Przekroju".

Sylwia Milan: Ostatnie dwie dekady spędził pan w mediach.

Jacek Kowalczyk: Z pewną przerwą, ale tak.

Czy osoby, które w czasach opozycji wywalczyły wolne media, zostały przez nie wchłonięte po 89?

Tej liczby nie potrafię określić procentowo, to indywidualne decyzje, czasami rozmaite zbiegi okoliczności. Większość ludzi, którzy pracowali w podziemnych tytułach, przeszła do pism oficjalnych. Cały "Tygodnik Mazowsze" i "Wola" trafił do "Gazety Wyborczej". Tygodnik "Solidarność" skupiał sporą ich część.

Najatrakcyjniejszy dla dziennikarza okres w ciągu ostatnich 20 lat?

Młodość jest zawsze najatrakcyjniejsza. To oczywiste, że w mniej lub bardziej sentymentalny sposób wracamy do pionierskich czasów.

Mam na myśli, kiedy się panu najlepiej pracowało?

Przez pierwsze pięć lat od 1989 roku.

Chodziło wyłącznie o młodość, chyba nie.

Po pierwsze, miałem wtedy 30 lat, więc nie byłem aż tak młody, jak część dziennikarzy, których teraz zatrudniam. Wtedy to była dla mnie całkowita nowość, wyzwanie. Uczyliśmy się na bieżąco, popełniając masę błędów, których część traktowano, jako zabiegi ideologiczne, a w praktyce była to po prostu zwykła forma indolencji, jaką prezentowaliśmy, jako młodzi ludzie, niedoświadczeni, bo skąd? "Gazeta Wyborcza" w swoim pierwszym okresie była zbieraniną osób z różnych środowisk z rozmaitym wykształceniem, którzy chcieli coś robić. Fascynujący okres, także od strony techniki, rozumianej, jako sposób kontaktowania się dziennikarzy z ludźmi. Warto pamiętać, że w tamtym czasie gazety wychodziły jeszcze z antydatą.

Co to takiego?

"Życie Warszawy", "Trybuna" i inne tytuły centralne ukazywały się z informacjami z wczoraj tylko w Warszawie. Na pozostałym obszarze, gdzie docierały zwykle transportem samochodowym, były wiadomościami przedwczorajszymi. Jeśli mieliśmy w Warszawie informację we wtorek o poniedziałku, to w Szczecinie mieli we wtorek o sobocie. Jedyne, co ulegało zmianie, to program telewizyjny i pogoda.

Dlaczego?

Gazety na samym początku lat 90. były przygotowywane tradycyjnymi metodami, czyli w ołowiu i drukowane z blach. Technika przesyłu danych nie istniała. "Wyborcza" jako pierwsza przełamała antydatę, choć do dzisiaj najświeższe wiadomości trafiają do wydania warszawskiego, bo wypuszcza się kilka mutacji tego samego numeru.

To są fascynujące opowieści.

Zawsze gdy do tego nawiązuję, wszyscy słuchają jak bajki o Żelaznym Wilku (uśmiecha się).

W którym momencie do prasy w Polsce weszły komputery, usprawniając pracę redakcji?

Myślę, że okolice 1992-93 roku. Z tym, że "Gazeta Wyborcza" od samego początku pracowała na komputerach, ale w specyficzny sposób. Dziennikarze pisali teksty na komputerze. Drukowali na drukarkach igłowych. Redaktorzy sczytywali. Dziennikarz poprawiał zaznaczone błędy (albo pisał od nowa). Wydrukowany ponownie tekst był adjustowany przez redaktora prowadzącego. Taki zestaw kartek jechał do drukarni, gdzie zecerzy na maszynach zecerskich przygotowywali odlewy ołowiowe, poprawiane na miejscu przez korektę, wkładane na kaszty metalowe, łamane. Następne korekty i gotowa kolumna szła do odbicia na blasze. I to dopiero stawało się podstawą do druku.

Praca dziennikarza jest więc dziś łatwiejsza.

Pod pewnymi względami na pewno. Jest internet, który ma i złe strony, bo dziennikarze często siedzą przed komputerem i wydaje im się, że to cały świat, co prawdą nie jest. Najlepsze teksty powstają, gdy piszący wstaje ze stołka.

Zmienił się odbiorca.

I zmieniło otoczenie. Informacja nabrała innego charakteru. Kiedyś czytelnik musiał poczekać do następnego dnia, by z gazety dowiedzieć się o czymś. On już usłyszał w radiu i telewizji, wiedział, że coś się stało, ale dopiero w gazecie poznawał szczegóły i znaczenie tego wydarzenia. Teraz już nie musi na nic czekać, wszystko ma w Internecie. Gazeta ma zupełnie inne zadanie. Od strony organizacyjnej jest łatwiej, ale ogólnie trudniej, bo odbiorca i okoliczności są inne.

Czytelnik chce, by dziennikarz był szybszy, ale czy zależy mu na głębszym potraktowaniu tematu?

Ja chciałbym, żeby głębiej, ale często jest bardziej pobieżnie niż kiedyś. Pracujemy pod presją czasu, mamy określony termin oddania do druku. W związku z tym, to co musi się ukazać w danym tygodniu, może być niedopracowane. Mam tego pełną świadomość.

Czytelnik szybciej się nudzi.

I tu jest pewien kłopot, bo on chciałby, by pismo było poważne i dawało się szybko przeczytać. Nie wszystko da się połączyć. Nie może być dogłębnie i krótko.

Ale piszemy dziś konkretniej niż 15 lat temu.

Pewnie bardziej zwięźle, bo odbiorca nie ma tyle czasu, a wydawca miejsca. Jednak gdzieś skrótowość zamienia się w miałkość, bo wydawać się może, że to jeszcze skrót, a tak naprawdę, już jest nic.

Zagląda pan do zachodniej prasy?

Oczywiście. To głównie prasa brytyjska i amerykańska: "Wired", "New Scientist", "Vanity Fair", "New York Times", "The Sunday Times", "Time", oglądam także "Paris Matcha" czy "Sterna".

Dla kogo robi pan swoją gazetę?

Grupa docelowa to 25-45 lat, osoby powyżej średniego wykształcenia, raczej lepiej zarabiający, bo nie jesteśmy tani. Ewidentnie jesteśmy miejskim pismem. Naszego odbiorcę przyzwyczailiśmy do określonego sposobu przekazywania informacji, pewnych rzeczy nie musimy wyjaśniać, bo są między nami zrozumiałe.

K.I. Gałczyński, kiedyś jeden z filarów "Przekroju", miał łatwiej?

"Przekrój" ma pewien kłopot mierzenia się z własną legendą, z którą nie da się już zmierzyć. "Przekrój" Eilego, Gałczyńskiego, Kydryńskiego, Kerna, Tyrmanda, Mrożka to klasyka, to pismo z innego świata. Ten świat nie wróci.

Tacy ludzie nie chodzą po ziemi, więc pan nie jest w stanie pozyskać ich dla swojej gazety?

Oni by nawet mogli chodzić po ziemi, ale dzisiaj nie osiągnęliby sukcesu, jaki odnieśli w tamtych warunkach. Odbiorca ma teraz dostęp do całego świata, a nie tylko do "Przekroju". Złoszczę się, gdy ktoś mówi, że nie potrafimy robić tego "Przekroju" z lat 60. czy 70. Zgoda, może nie umiemy, ale to nie jest tak, że Gałczyński sprzedawałby dziś 500 tysięcy egzemplarzy, bo nie. To jest świat, w którym za dużo rzeczy jest do wyboru, żeby można było skupić się na jednej, która miałby zastąpić wszystko. Nie zastąpi i nie ma powodu, by tak się działo.

Jacek Kowalczyk

Dziennikarz. Redaktor naczelny tygodnika "Przekrój" (od 2007), wcześniej zastępca redaktora naczelnego (od 2002). Zaczynał w 1983 roku w tygodniku "Wola". W 1989 pracował w "Respublice" i "Tygodniku Solidarność". Sekretarz redakcji "Gazety Wyborczej" (1989-95).

Katalog firm i organizacji Dodaj wpis

Komentarze 3

radekone
2 588 10
radekone 2 588 10
#128.07.2009, 13:37

wywiad ciekawy, ale niestety krotki i pobiezny, czyli to o czym mowil pan Kowalczyk

635
635
#228.07.2009, 18:01

"Polska wolna prasa zaczeła się tworzyć dopiero po 1989 roku. Czy zdołano nadrobić stracony czas?"

ale proces ten został zatrzymany przez obślizłych ideologów demokracji, którzy zapełnili wszelkie redakcje gazet, gazet których nowym zadaniem stało się nieśmiertlelne "zarobić".
gotowi pisać pod oczekiwania, populistyczna beletrystykę a także na zamówienia aby obszkalować każdego za kogo będzie zapłacone męczą Polaków bajkami o wolnych mediach..

paradoksalnie wolne media polskie są w rękach obcokrajowców i (żeby nie było niedomówień) nigdy nie uświadczycsz w tych mediach nic co byłoby nie po lini wyznaczonej przez właściciela...
zresztą problem nie dotyczy tylko Polski... dlatego zadać należy najpiew pytanie: co dziś rozumiemy jako "wolne media"?

macmac
415
macmac 415
#329.07.2009, 06:32

No wlasnie .W latach 80-tych media byly zalezne od panstwa ,po tym czasie sa zalezne od kapitalu. Co jest lepsze dla narodu Polskiego;kontrola panstwa czy kapitalu zagranicznego mediow?