" /> Wiem, że żyję - Emito.net
Do góry

Wiem, że żyję

Od wieków góry budzą podziw i wprawiają w zachwyt, tym samym kreując wrażenie niedostępności. Fascynują, a jednocześnie uczą pokory. Sprawiają, że słowo "wolność" nabiera zupełnie innego wymiaru. Wolność i świadomość, że na szczyt dotarło tak niewielu ukazują nam, że problemy, które dotychczas były dla nas nie do pokonania, stają się małe i nieistotne w obliczu tego, co właśnie osiągnęliśmy. I ta głęboka świadomość, że już tylko niebo błękitne nad głową...

"Są tylko trzy prawdziwe dyscypliny sportowe, walki byków, wyścigi samochodowe i alpinizm, reszta to tylko gry" - E. Hemingway.

W Andach, w najbardziej rozległych górach świata położony jest szczyt obu Ameryk, Aconcagua (6962 m n.p.m). Nazwę "Kamienny Strażnik" zawdzięcza Inkom. Aconcagua należy do tak zwanej Korony Świata i wyprzedza ją już tylko Mount Everest. Zwana też Dachem Ameryki, charakteryzuje się jałowymi, stromymi zboczami. Góra zbudowana jest głównie z granitów. Pokryta jest wieloma lodowcami i wiecznymi śniegami. Aż siedem lodowców spływa na odległość 3900 metrów. Roślinność jest tam bardzo uboga, zanika na wysokości około 4000 metrów.

Wielu śmiałków mierzyło się już z tą majestatyczną górą. Po raz pierwszy Aconcagua poddała się szwajcarskiemu przewodnikowi. Matthias Zurbriggen samotnie wszedł na szczyt w 1897 roku, choć istnieją dowody na to, że pierwszymi, którzy dotarli na szczyt byli właśnie Inkowie. Wysoko w górach znaleziono szkielet lamy, który prawdopodobnie został tam przetransportowany przez Inków w celach rytualnych.

Do listy zdobywców szczytu zalicza się też Marcin z Dąbrowy Górniczej, mieszkający w UK, mający na swoim koncie wiele ciekawych wypraw. Marcin wie jak to jest być tak wysoko i mieć świadomość zdobycia najwyższego nieazjatyckiego punktu na globie. Dowiedział się również, że faktycznie tylko dobra kondycja i właściwa aklimatyzacja są kluczem do sukcesu, okupionego mozolnymi i długimi przygotowaniami oraz pokonaniem własnych słabości.

Aconcagua, Argentyna, fot. Sergio Schmiegelow

Urszula (Kobieta w UK): Zdobycie takiego szczytu wymaga bardzo ciężkiej pracy, stuprocentowego poświęcenia i zaangażowania oraz długich przygotowań. Opowiedz jak to było w Twoim przypadku?

Marcin: Przygotowania do wyprawy zajęły mi około roku. Musiałem popracować nad kondycją. Rodzaj treningu zależny jest również od wysokości szczytu. Treningi to przede wszystkim rower, do tego basen oraz siłownia trzy razy w tygodniu. Czasami miałem już dość, ale tylko dzięki regularnym treningom byłem w naprawdę świetnej formie. Kolejny istotny warunek to zdrowe odżywianie. Jakiś czas temu wziąłem również udział w trzydniowym kursie zimowej turystki wysokogórskiej w Tatrach, podczas którego poznałem Daniela. Właśnie razem z Danielem przygotowywaliśmy całą wyprawę na Aconcagua. Potraktowaliśmy to zadanie bardzo metodycznie. Chcieliśmy być przygotowaniu na wszystko, nie mogło dojść to takiej sytuacji, że coś może wyjść w przysłowiowym praniu. Oprócz fizycznych przygotowań, dużo czasu poświęciliśmy na przygotowanie całej logistyki, planu podroży, zebrania sprzętu specjalistycznego, co wiąże się ze znacznym nakładem finansowym.

Czym była dla Ciebie ta wyprawa? Próbą pokonania samego siebie?

Na pewno spełniłem swoje marzenia. Utwierdziłem się również w przekonaniu, że ciężka praca- popłaca i aby coś dostać trzeba najpierw ofiarować coś od siebie. W przypadku tej wyprawy był to żmudny rok przygotowań. Spodziewałem się, że nie będzie łatwo, jednak wszystko zweryfikowało życie. To, co mnie spotykało podczas całej wyprawy zupełnie przerosło moje najśmielsze oczekiwania, było trudniej niż się spodziewałem. Wszystkiemu winna była pogoda, która niestety nie była naszym sprzymierzeńcem. Potrafiła się zmienić w ciągu zaledwie kilku minut, przynosząc obfite opady śniegu, mroźny, silny wiatr. Przenikało nas wtedy przeraźliwie zimno. Załamania pogodowe znacząco utrudniały wspinaczkę, odnosiłem wrażenie, że w ogóle nie posuwamy się do przodu. Każdy kolejny krok kosztował nas wiele wysiłku. Czasem walczyliśmy o każdy kolejny metr, aby do przodu, aby wyżej. Precyzując warunki panujące na górze to temperatura -20 stopni Celsjusza plus wiatr wiejący z prędkością ponad 50km/h, co daje temperaturę odczuwalną ponad -30 Celsjusza. Walka z pogodą była niesamowicie wyczerpująca. Na tym etapie bardzo dużą rolę odgrywa forma psychiczna. Jeśli psychicznie nie radzisz sobie, nawet z najlepszą kondycją fizyczną nic dalej nie zrobisz. Jest to walka nie tyle z górą, co bardziej z samym sobą.

A jak radziłeś sobie z chorobą wysokościową?

To był problem, którego bardzo się obawiałem, na szczęście nie było tak źle. Choroba wysokościowa to nie jest konkretna dolegliwość, ale cały zespół chorobowy. Przyczyna leży w niemożliwości adaptacji do warunków panujących wysoko w górach. Kilkakrotnie czułem ucisk w tylniej części głowy, jednak po zażyciu tabletki ból ustępował. Bywało też, że moje nogi odmawiały posłuszeństwa, na przykład po przejściu dziesięciu kroków upadałem, przez co czas dojścia do kolejnej bazy znacząco się wydłużał. Musiałem to po prostu przeczekać. Jednym w objawów choroby wysokościowej jest zatrzymywanie wody w organizmie, co powoduje opuchnięcia i obrzęki twarzy, rąk oraz narządów wewnętrznych. W skrajnych przypadkach dochodzi nawet do obrzęku płuc, mózgu a nawet prowadzi do śmierci. Każdy organizm inaczej reaguje na podobne warunki. Jedni mają szczęście tak, jak ja i odczuwają lekkie bóle głowy, inni wyprawę przypłacają życiem. Wszystko dlatego, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć reakcji naszego organizmu.

Jak wygląda aklimatyzacja i na czym polega?

Właściwa aklimatyzacja sprawia, że choroba wysokościowa jest mniej uciążliwa. Polega na wejściu na pewną wysokość, spędzeniu tam nocy, bądź kilku godzin i ponownym zejściu w niższe partie góry. Nasza wyprawa zaplanowała wyjście z bazy głównej- 4300 metrów do obozu pośredniego Canada na wysokość 5100 metrów. Mieliśmy zostawić część bagażu i powrócić do bazy głównej. Następnego dnia zaplanowane było ponowne wyjście do Canady z resztą bagażu oraz zostanie tam na noc. Kolejny dzień to wyniesienie depozytu, do Nido de Conderes- 5600 metrów oraz ponowny powrót do Canady. Po kolejnej bezsennej nocy znów wyruszyliśmy do Nido de Conderes. W tym obozie czekaliśmy już na okno pogodowe. Po trzech dniach spędzonych na wysokości 5600 metrów zmuszeni byliśmy powrócić do Base Camp (4300 metrów) z powodu bardzo niskiej zawartości tlenu we krwi. Przy skali 100 procentowej, nasza zawartość wynosiła niewiele ponad połowę, 56 procent. Jeden dzień poświęciliśmy na odpoczynek i szybką regenerację naszych organizmów. Z bazy głównej ponownie wyruszyliśmy do Nido de Condores.

Kolejne cztery dni na wysokości 5600 metrów spędziliśmy znów w oczekiwaniu na poprawę pogody, która zupełnie nas unieruchomiła, uniemożliwiając tym samym dalszą wspinaczkę. Jest to dość powszechne zjawisko, że wysoko w górach warunki dyktuje właśnie pogoda. To tak jakby Kamienny Strażnik bronił się przed kolejnymi atakami na wierzchołek góry. Jerzy Kukuczka w swojej książce pt.: "Na szczytach świata" opisuje proces aklimatyzacji: "czasu potrzebnego na aklimatyzację nie da się w żaden sposób przeskoczyć. Gdyby człowieka - nawet o najzdrowszym i najlepiej wytrenowanym organizmie - przenieść nagle na wysokość 7500 metrów nad poziom morza, to po dziesięciu minutach straciłby przytomność i wkrótce potem zmarł. Na wierzchołku Everestu agonia trwałaby od trzech do pięciu minut. Ten drastyczny przykład uwidacznia wyraźnie, jak ważna jest stopniowa i odpowiednio długo trwająca aklimatyzacja".

Czy to prawda, że herbatę w obozie parzy się ze śniegu?

Tak, należy roztopić śnieg, a to zajmuje sporo czasu. Kolejnym utrudnieniem jest samo zagotowanie wody. Woda w wysokich partiach gór ma zupełnie inną temperaturę wrzenia niż w normalnych warunkach. Wrzenie zależne jest od ciśnienia. W normalnych warunkach ciśnienie wynosi około 1014 hPa i wtedy temperatura wrzenia wynosi 100 stopni Celsjusza. Wysoko w górach ciśnienie jest dużo niższe, wiec również mniejsza jest temperatura wrzenia wody wiec wyobraźmy sobie jak trudno jest przygotować posiłek na przykład w 50 stopniach Celsjusza.

Jak wyglądał atak szczytowy?

Jedenastego lutego zdecydowaliśmy, że spróbujemy zmierzyć się z Aconcagua i ostatecznie zdobyć szczyt. Po dwóch nocach spędzonych na wysokości 6000 metrów czuliśmy, że jesteśmy gotowi na atak szczytowy. Pozostało tylko wierzyć, że pogoda będzie dla nas łaskawsza i umożliwi nam dalszą wspinaczkę. Niestety warunki pogodowe spowodowały, że zawiedzeni powróciliśmy do namiotu. Po kilku godzinach sytuacja na zewnątrz w końcu uległa poprawie. Na atak szczytowy zdecydowała się grupa Brytyjczyków, którzy szli z przewodnikiem. Było to dla nas sporym ułatwieniem, pomyśleliśmy, że grupa przed nami będzie torować nam drogę na szczyt. W godzinach popołudniowych chmury szczelnie spowiły niebo, a wiatr zdwoił swoją siłę. Dwie napotkane po drodze grupy zawracały ze szlaku, dla nich góra nie była łaskawa. My nie poddaliśmy się tak łatwo, parliśmy nieubłagalnie do przodu. Najtrudniejszy odcinek czyli tak zwane Canalette, pokonywaliśmy przy dość ograniczonej widoczności. Każdy kolejny krok był trudniejszy od poprzedniego.

Wykonywaliśmy wręcz ślimacze ruchy. Wciąż mam w pamięci obraz samego siebie skupionego na butach i rakach osoby idącej przede mną. Celowo nie rozglądałem się, może to wydawać się dziwne, ale prowadziło to do dodatkowego zmęczenia. Po przedarciu się przez najbardziej stromy odcinek postanowiliśmy chwilę odpocząć, ogrzać się ciepłą herbatą, a ja przy okazji musiałem poprawić spadającego raka. Nawet ściągnięcie łapawicy było utrudnione, gdyż ręce momentalnie robiły się sine, co zwykle prowadzi do odmrożenia.

W trakcie dalszej wspinaczki dopadł mnie mały kryzys. Byłem bliski rezygnacji. Zostałem trochę w tyle, wszystko przez źle dopasowany rak do buta, który był moją zmorą. Zamarznięte okulary oraz zaparowane gogle przechylały szalę na stronę powrotu. Przy zerowej widoczności dalsza wspinaczka była niemożliwa, nie wspomnę już jak bardzo niebezpieczna. W momencie zwątpienia pojawił się nagle ktoś ze szczerą chęcią pomocy. Jak się później dopiero okazało był to Łukasz. Łukasz pomógł mi z rakiem i pożyczył swój kijek. Mój własny kijek zaginął gdzieś pod śniegiem.

Spotkanie z Łukaszem dodało mi dodatkowych sił i pomogło podjąć decyzję o dalszej wspinaczce. Po około 45 minutach udało mi się wdrapać na szczyt i spotkać tam towarzyszy wyprawy. Na dachu Ameryki Południowej spędziłem może pięć, może dziesięć minut. Było już późno, 19.30 więc nie było czasu, aby pobyć tam dłużej. Pogoda zupełnie uniemożliwiła radość z rozkoszowania się przepięknymi widokami, które znałem tylko z opowiadań innych. Pozostała tylko niewyobrażalna satysfakcja i pamiątka w postaci zdjęcia.

Z literatury fachowej dowiedziałam się, że zejście bywa bardziej kłopotliwe niż sama wspinaczka na szczyt?

Tak było też w naszym przypadku, warunki atmosferyczne były coraz gorsze. W drodze powrotnej jeden z uczestników zorganizowanej grupy, 64-letni Bob, doświadczył ogromnych problemów. Bob był fizycznie wyczerpany. Obawiam się, że winnym za jego stan był przewodnik, który już wcześniej powinien był nie dopuścić go do dalszej wspinaczki. Bob miał drgawki oraz majaczył, był w bardzo ciężkim stanie. Z pomocą przewodnika doszedł do schronu na wysokości 6300 metrów, gdzie spędził noc. Niestety rano zmarł. Nam natomiast w asyście portera, który wskazywał drogę powrotną, udało się wrócić o godzinie 1:30 do namiotu. Od potwornej zawieruchy oczy zaszły mi mgłą, obawiałem się, że mogę stracić wzrok. Po przespanej nocy, wszystko na szczęście wróciło do normy. Tego dnia chcieliśmy zejść do bazy głównej jednak znów pogoda pokazała jakim nieokiełznanym jest żywiołem.. Dopiero kolejnego poranka przejaśniło się i wkońcu dotarliśmy do Plaza de Mulas. Pierwsze co uczyniłem, było wykonanie telefonu do rodziny, że jestem cały i zdrowy.

W każdą wyprawę wysokogórską zawsze wpisane jest ryzyko. Co chwila dowiadujemy się, że góry pochłonęły kolejne ofiary. Himalaizm, czy alpinizm to niebezpieczna pasja.

Jak już wspominałem wcześniej, Łukasz bardzo mi pomógł w chwili zwątpienia. Łukasz, Leszek i Bartek wspinali się razem w tym samym czasie, co my. 12 lutego jeden z nich - Leszek zaginął podczas zejścia z Aconcagui. Zwłoki Leszka odnaleziono na wysokości 6200 metrów. Leżał w odległości około 500 metrów poniżej wejścia na sławną Canalette, gdzie wieczorem po raz ostatni widzieli go współtowarzysze wyprawy. Ratownicy spekulują, że najprawdopodobniej stracił orientację. Wycieńczony zasłabł i zamarzł.

Jakie to uczucie być tak wysoko i mieć świadomość, że dotarło tu tak niewielu?

Wcale nie tak niewielu, każdego roku próbę wejścia podejmuje około 3,5 tysiąca osób, z czego połowie udaje się wdrapać na szczyt. Odkąd sięgam pamięcią wolałem miejsca niedostępne dla przeciętnego turysty. Stanąć na wierzchołku najwyższej góry Ameryki Południowej było dla mnie spełnieniem marzenia, które zrodziło się w mojej głowie już sześć lat temu po zejściu z Kilimandżaro. Będąc tak wysoko ma się uczucie spełnienia, wolności. To oczywiste, że samo zdobycie szczytu daje dodatkową energię i niesamowitą satysfakcję, nawet myśl, że jest się bliżej Wszechmogącego jest czymś wyjątkowym. W przypadku Aconcagua, z racji że pogoda zmieniała się diametralnie utrudniając tym samym wejście jak i zejście z góry, miałem świadomość niemalże wygranej na loterii.

Dlaczego ludzie chodzą po górach?

Ciężko jednoznacznie stwierdzić dlaczego, ale myślę, że jak się raz spróbuje i złapie przysłowiowego bakcyla, to trudno z tego zrezygnować. Wciąż kotłują się w głowie myśli o kolejnych wyprawach. Prawie wszystko zaczyna się kręcić wokół tych planów, niemalże całe życie zostaje wywrócone do góry nogami. Wspinaczka to swoiste uzależnienie, bo jak inaczej nazwac nieokiełznaną pokusę i głód wspinania? Świadomość i chęć odbycia wyprawy są tak silne, że wywołują niczym niepohamowany entuzjazm. Osobiście cenię sobie przebywanie w otoczeniu przyrody, obcowanie z cudami natury, nie tylko samo wejście na wierzchołek góry. Wtedy czuję się najlepiej, wiem, że żyję.

Katalog firm i organizacji Dodaj wpis

Komentarze 12

bus_37
Dundee
24 200 114
bus_37 Dundee 24 200 114
#113.05.2011, 09:46

ja bylem na szczycie europy, ponad 3500 m.n.p.m :)

Pozdrawiam pana Marcina.

JOanna_K
4 280
JOanna_K 4 280
#313.05.2011, 10:49

Szacunek ogromny, czytajac mialam dreszcze.
Kocham GORY-pokochalam je pozno,szkoda.

FacePlant
16 223
FacePlant 16 223
#413.05.2011, 11:05

"Są tylko trzy prawdziwe dyscypliny sportowe, walki byków, wyścigi samochodowe i alpinizm, reszta to tylko gry - E. Hemingway."

A mountain biking? ja sie tak nie bawie!

bus_37
Dundee
24 200 114
bus_37 Dundee 24 200 114
#513.05.2011, 11:06

muhehehhe

ja lubie i wyscigi samochodowe, i lazenie po gorach w wersji light!

gorem
3 547
gorem 3 547
#613.05.2011, 12:46

Sport jak najbardziej i za darmo nie liczac sprzetu. Nic nie pobije tej chwili satysfakcji. Ja zawsze biore piersioweczke z whisky, zeby wzniesc maly toast na szczycie. Na razie zdobylem kilka szkockich munrosow w tym roku, ale mam nadzieje, ze to dopiero poczatek. Co to za szczyt Europy ponad 3500 m.n.p.m. miszczu? :)

JOanna_K
4 280
JOanna_K 4 280
#713.05.2011, 12:49

Zdobywa sie ,,dziewicze szczyty,,
a na te zdobyte to sie tylko wchodzi...

bus_37
Dundee
24 200 114
bus_37 Dundee 24 200 114
#813.05.2011, 13:19

Co to za szczyt Europy ponad 3500 m.n.p.m. miszczu? :)

miszczu sriszczu, traktuje gory bardzo rekreacyjnie i relaksacyjnie, a bylem na Jungfraujoch w Szwajcarii, bardziej turystyczna atrakcja niz prawdziwy alpinizm ale i tak bylo zajebiscie, podziwiam i szanuje ludzi ktorzy potrafia wlezsc na takie gory z buta. :)

gorem
3 547
gorem 3 547
#913.05.2011, 13:20

Wystarczy, ze dla mnie sa dziewicze :)

gorem
3 547
gorem 3 547
#1013.05.2011, 13:21

Tez podziwiam, tych zapalencow. Szacun

bus_37
Dundee
24 200 114
bus_37 Dundee 24 200 114
#1113.05.2011, 13:34

bylem pod tym szczytem, Eiger 3970m, ja bylem tuz pod na lodowcu 3500 m, zajebista akcja...

Mikroskop
76
#1213.05.2011, 20:48

Jak ktos jest z Edi i lubi te klimaty, to mzna postarax sie o jakas grupe:)
Mam troche sprzetu do wsppinaczki skalkowej i lodowcowej....
Milo by cos zaczac robic, co kocham...