Zamknięci w betonowym getcie, zastygli w społecznym marazmie, unieruchomieni przejmującą beznadzieją. Cywilizacja dla nich nic nie znaczy. Widzieli tylko jej porażki. Teraz sami są wrzodem na zdrowej tkance kapitalizmu. Wegetują na marginesie społeczeństwa dobrobytu – potępiani i dyskredytowani. Tak jak kiedyś chorzy na trąd.

W Wielkiej Brytanii od kilku lat trwa sezon polowań na ludzi żyjących z zasiłków. Dotychczas jednak społeczeństwo miało dla nich tylko pogardę. Pogłębiający się kryzys to zmienił. Rozpoczęła się zmasowana nagonka. Rządzący, media i społeczeństwo rozpoczęli frontalny atak na tych, którzy sobie gorzej albo w ogóle nie radzą.
Ludzie z nizin społecznych nagle stali się bezwzględnymi, okrutnymi pasożytami. Leniwymi cwaniakami oszukującymi naiwne państwo, wyłudzającymi świadczenia socjalne i żyjącymi ponad stan dzięki dziurom w systemie. W prasowych doniesieniach pobierający zasiłki bawią się jak gwiazdy rocka. Mieszkają w milionowych rezydencjach, organizują orgie, oddychają oparami alkoholu, drogich papierosów i kokainy. A wszystko to na koszt ciężko pracujących ludzi, którzy uczciwie płacą podatki. Czy jednak życie na beneficie faktycznie jest pasmem nieustających libacji, seksualnych orgii i nieskrępowanej konsumpcji? Czy też może rzeczywistość, jak to ma w zwyczaju, jest szara, brzydka i ponura?
Dwa społeczeństwa
Manchester to idealna metafora Wielkiej Brytanii. Jak w soczewce widać tutaj ekonomiczno-społeczną ewolucję Wysp. Od rewolucji przemysłowej do kasynowej gospodarki. To również miasto, gdzie wzajemnie przenikają się dwa społeczeństwa. Dwa światy. Bo z jednej strony prężnie rozwijają się tu sektory nowoczesnej, opartej na wiedzy i innowacyjności gospodarki, od branży hi-tech, przez usługi biznesowe, na IT kończąc.
Z drugiej zaś lawinowo postępują nierówności i polaryzacja społeczeństwa. Im dalej na południe od centrum, tym żyje się gorzej i biedniej. Ale to nie jest reguła. W końcu City błyszczące i ociekające przepychem, gdzie wszelkiej maści specjaliści zbijają fortuny, otoczone jest betonowymi osiedlami komunalnymi, w których notuje się najwyższą stopę skrajnego ubóstwa wśród dzieci na Wyspach.
Na przedmieściach wyrosły wielomilionowe rezydencje sytej klasy średniej oraz zarabiających miliony piłkarzy dwóch słynnych miejskich klubów. Tymczasem średnia wieku w tej metropolii jest najniższa w całym Zjednoczonym Królestwie, a bezrobocie wśród młodzieży wynosi 30 proc. To jakby dwa miasta, dwa światy i dwa społeczeństwa spotkały się w tym samym miejscu. Tutaj na przestrzeni nieco ponad 150 kilometrów kwadratowych bogactwo miesza się z biedą. Sukces z porażką. Przejedzeni z głodującymi. Silni ze słabymi.
Gdzieś pośrodku tych dwóch miast i tych dwóch społeczeństw lokuje się Paul. Urodził się, wychował i mieszkał przez niemal całe swoje dorosłe życie w komunalnym blokowisku, gdzie pieniądze widywano rzadko, a teraz pracuje w olbrzymim centrum handlowym, gdzie przepływ gotówki oszałamia, uderza do głowy i hipnotyzuje. Paul zgodził się być moim przewodnikiem po zaułkach bloków komunalnych. Zna je jak własną kieszeń.
Podobnie jak mieszkających tam ludzi. Z większością z nich się wychowywał. Łączą ich wspomnienia, bolesne doświadczenia, nędza i, owszem, alkoholowe libacje też. Paul w młodości, tak jak większość jego rówieśników z bloku, robił legalne interesy w nielegalnym świecie. Sto funtów tygodniowo dla jedenastolatka za to, że będzie dostarczał podejrzane paczki z punktu A do punktu B, to fortuna.

Zwłaszcza gdy oboje rodzice nie pracują, a liczne rodzeństwo od razu zjada to, co uda się szybko kupić za pieniądze z socjalu, zanim ojciec wszystkiego nie przepije. Nie przekroczył jednak granicy. Poznał swoją przyszłą żonę, gdy miał 16 lat, i w porę wycofał się z półświatka. O pracę było ciężko. Zdobyć kwalifikacje jeszcze trudniej. Utrzymać się na powierzchni za najniższe stawki – prawie niewykonalne. Dziś, niemal dwie dekady później, Paul ma świadomość, że na jego osiedlu niewiele się zmieniło.
Może z wyjątkiem tego, że za przenoszenie paczek płaci się nieco więcej, a chętnych do tej roboty przybywa. Paul ich jednak nie potępia. Życie w komunalnej dżungli do łatwych nie należy, a sytuacja na rynku pracy jest gorsza niż w czasach jego młodości.
Bród, męty i ohyda
Z centrum handlowego wychodzimy przez zaplecze. Tam, gdzie stoją dowożące dobra ciężarówki i kontenery na śmieci. W kontenerach buszują młodzi ludzie szukający odpadków dobrobytu. Paul krzyczy do nich, żeby się zwijali, zanim na kamerach nie wyłowi ich ochrona. I żeby wrócili po dziewiętnastej, kiedy centrum będzie zamknięte.
Buszujący w śmieciach uśmiechają się, dziękują i wyskakują z kontenerów. Nie ma sensu być dla nich ostrym, komunikuje Paul, gdy odgłosy sportowych butów milkną w oddali. To schorowani, młodzi ludzie. Potłuczeni i wykluczeni. Przychodzą tutaj co kilka dni, ale nie sprawiają większych problemów. Są uzależnieni od tanich narkotyków. Zazwyczaj wąchają jakieś świństwa. Stanowią zagrożenie głównie dla siebie samych.
Wątpliwe, by dożyli czterdziestki. Ulica ich zabije. Paul nie daje także większych szans Maggie – o ile to w ogóle jej prawdziwe imię – którą spotykamy zaraz za rogiem. Stoi tak, zdezorientowana i oszołomiona. Wystrojona jak papuga, z mocno i nierówno pomalowanymi oczami. Ma mnóstwo reklamówek wypchanych gazetami i mówi do siebie. Słowotok, ślinotok, rozbiegane oczy, chaotyczne ruchy. Maggie nie grzebie w śmieciach. Odwiedza centra handlowe, licząc na odrobinę szczęścia, gapiostwo ochrony i przestronne kieszenie swojego pstrokatego płaszcza. Rzadko osiąga sukces. Za bardzo rzuca się w oczy i w handlowej okolicy niemal wszyscy ją znają.
Nie sposób z nią porozmawiać. Znajduje się we własnym, pewnie lepszym, świecie. Paul jednak zna jej historię. Dom pełen przemocy, psychicznego znęcania się i alkoholu. Potem życie na ulicy. Trochę prostytucji, mnóstwo narkotyków. Maggie ma dwadzieścia kilka lat, ale wygląda, jakby była po czterdziestce. Dostała małe mieszkanko socjalne, które szybko zamieniło się w narkotykową melinę. Bród, smród, podejrzane towarzystwo i ogólnie typowa, pełna wymiocin i kału ohyda. Według Paula, gdyby nie pomoc państwa, Maggie już dawno byłaby martwa. Zasiłki pozwalają jej utrzymać się ciut nad powierzchnią.

Pozostawiona sama sobie, nie dałaby rady. Nawet po odwyku. Spustoszenie jest zbyt duże. Maggie to jedna z tych słynnych tabloidalnych bohaterek, które nigdy nie pracowały. Całe życie pod państwową kroplówką, która podtrzymuje jej podstawowe funkcje życiowe. Jak taką wysłać na rozmowę kwalifikacyjną z potencjalnym pracodawcą, skoro brak jej podstawowych umiejętności społecznych? Co wpisze do CV? Kto jej da referencje? A nawet jeśli jakimś cudem uda jej się wyrwać z nałogu, odciąć od szemranego towarzystwa, uporządkować chaos w życiu i duszy, mętlik w głowie, niedającą zasnąć ponurą przeszłość, to kto ją zatrudni? Bez żadnego doświadczenia, wykształcenia, za to z kilkoma niewielkimi wyrokami na rynku pracy nie ma żadnych szans.
Nawet z niewykwalifikowanym, nieznającym słowa po angielsku emigrantem. Bo życie na beneficie pogrąża społecznie. Człowiek zastyga w skorupie z poczuciem beznadziei i frustracji. I nie widzi dla siebie szans.
Jak czarnoskóry, to na pewno dealer
O tym, jak ciężko wejść z powrotem w obieg stałej pracy, Ali może opowiadać godzinami. Ali to ksywka, która stała się imieniem, albo imię, które stało się ksywką – Paul nie pamięta dokładnie, ale prowadzi mnie do mieszkania jednego ze swoich znajomych, abym pojął ogrom trudności, z jakimi boryka się dziecko councilowego bloku.
Lokum Aliego to miła odmiana po spacerze przez betonową, brzydką i futurystyczną dżunglę blokowiska, gdzie wszędzie walają się śmieci, wystają pręty, a klatki toną w nieczystościach i zapachu moczu. U Aliego jest miło i przytulnie. Tanie kanapy i sprzęty z Argosu komponują się kolorystycznie z zasłonami kupionymi z drugiej ręki. Jest nawet kwiatek, który co prawda cierpi na niedobór wody, ale i tak stanowi ładny, zielony akcent. Jest herbata i piwo do wyboru, a na stoliku do kawy kaloriami straszą chipsy i ciastka.
Ali to postawny, czarny mężczyzna o pustym, twardym, może nie okrutnym, ale oddalonym tysiące mil od jakichkolwiek ciepłych uczuć spojrzeniu. I twarzy, która wygląda, jakby stoczyła bój z tartakiem i przegrała. Ali to komunalne mieszkanie odziedziczył po babci. Rodziców, a właściwie mamy, prawie nie pamięta.
Mieszka gdzieś w Walii i chyba jeszcze żyje, ale głowy by za to nie dał. Jeśli chodzi o ojca, to wątpi, aby jego rodzicielka sama wiedziała, jak miał na imię. Aliego wychowywała babcia, a raczej ulica, o czym dobitnie świadczy bogaty pejzaż blizn na jego twarzy. Imał się różnych zajęć. CV ma bogate w rozboje, kradzieże, bójki i napady. Bo z czegoś żyć trzeba, a dla młodych z komunalnego osiedla, zwłaszcza czarnych, perspektyw nie ma wiele. Ali próbował. Czasem nawet dostaje jakąś pracę, ale szybko go zwalniają.
Zwłaszcza gdy znika część towaru, z szafek giną komórki albo pieniądze w kasie się nie zgadzają – on zawsze jest głównym podejrzanym. Mimo że w miejscach swojej pracy nie wziął ani pensa. Z pełnymi pogardy i niechęci spojrzeniami jednak nie dyskutował. Grzecznie przyjmował zwolnienie i szedł w swoją stronę. Przyzwyczaił się. Tak jak i do tego, że pracodawcy zatrudniają takich jak on tylko w ostateczności i do najgorszych prac.

Z wyrokiem, który stygmatyzuje, z twarzą, która straszy, i z adresem, który dyskredytuje, może co najwyżej liczyć na pracę sprzątacza. Oraz na ciągłe zainteresowanie policji. “Zatrzymywanie i przeszukiwanie” to w jego przypadku standard, mimo że ma już trzydzieści kilka lat i przestępczy tryb życia porzucił dawno temu. Dla policji jednak zawsze będzie już podejrzanym. Bo jak czarny i z kapturem, to na pewno dealer. Ali nie dziwi się wcale młodym, że są wrogo nastawieni do stróżów prawa i w ogóle do państwa. Policja i państwo są brutalni, więc i oni są brutalni.
Nie wszyscy należą do gangów, ale większość by chciała. Bo gang daje stabilizację, trochę pieniędzy, poczucie wspólnoty, a zwłaszcza nadzieję na lepszą przyszłość. Państwo daje niewiele. 60 funtów zasiłku na tydzień albo płaca minimalna to wszystko, na co może liczyć mieszkaniec ubogiej dzielnicy. Brak perspektyw, szans na godne życie i ogólne poczucie beznadziei demoralizują.
Młody człowiek albo popada w marazm, albo wpada w złe towarzystwo. Tak czy inaczej przegrywa. Rośnie frustracja, niechęć do oficjalnych struktur, niewiara w polityczne i społeczne programy. Więc zamykają się w swoim getcie. Tworzą swoją własną społeczność. Własne państwo z własnymi prawami, hierarchiami i aspiracjami. No bo co innego mogą robić? Są jak trędowaci. Wyrzuceni poza społeczny nawias. Zepchnięci na margines. Odseparowani.
Większość ludzi pobierających zasiłki i zajmujących lokale socjalne z przestępczością, narkotykami i gangami nie ma nic wspólnego. Jednak to oni płacą najwięcej za nagłaśniane działania swoich sąsiadów. Cyklicznie atakowani, dyskredytowani, deprecjonowani, stygmatyzowani. Nie chcą rozmawiać o swoich problemach. Bo to jednak wstyd być na społecznym, materialnym i zawodowym dnie.
Komentarze 67
Pierwszy k***a!
Matko Bosko Konsilowsko :)
czeci??
Te orgie brzmią dobrze.
Tego flata z obrazka polski malarz-tynkarz-akrobata za 100f wyszykuje, a fotele pójdą za 100f na mineto.net
Nie wie ktoś gdzie można się zapisać do najbliższego gangu?